Szalona krowa, czyli Ameryka Łacińska nigdy nie przestaje zaskakiwać

Widząc po raz pierwszy w życiu miasteczko kolonialne, najprawdopodobniej zachłyśniemy się jego pięknem. Patia, balkony, stylowe fasady kościołów przy ogromnych placach, a w tle często górskie szczyty. Jednak gdy taki widok ujrzymy po raz dziesiąty, może nam się wydać, że „to wszystko już przecież było”, bo czyż katedra, którą widzieliśmy ostatnio, nie jest prawie identyczna, jak ta teraz? W końcu po konkwiście Ameryki prawie wszędzie budowano w taki sam sposób, przez co nawet zdziwiony Meksykanin w Limie zapyta: „czy ja aby na pewno przeleciałem ponad 4000 km, skoro centralny rynek wygląda jak Zócalo w mojej stolicy?”.

W takich ponurych przemyśleniach zanurzyłem się i ja w ekwadorskiej Cuence, rzekomo perełce architektury kolonialnej (i obiektywnie rzeczywiście przepięknym mieście, choć ja akurat w tamtym momencie miałem lekki przesyt). Ale Ameryka Łacińska zawsze udowodni, że nic nie jest tam przewidywalne i kiedy najmniej się tego będziemy spodziewać, zaskoczy nas. Zawsze, gdy w swojej ignorancji zdarzyło mi się pomyśleć, że widziałem już wszystko, okazywało się, że tak naprawdę tyle jest jeszcze do odkrycia.

W grudniowy wieczór wychodzę więc w poszukiwaniu jedzenia. Zazwyczaj nie jest to trudne zadanie, a szczególnie w Ekwadorze, który uplasowałby się w ścisłej czołówce w rankingu gęstości rozmieszczenia sprzedawców różnorakiej żywności na kilometr kwadratowy (a moim zdaniem najlepszym, co może człowieka spotkać, jest sprzedawca sałatki owocowej w autobusie). Wtedy jednak padał dość solidny deszcz, więc mniej było „dymiących wózków”, w których za jednego dolara pani Indianka włoży do foliowego woreczka kilka małych grillowanych ziemniaków, platanów i kawałków mięsa bliżej niezidentyfikowanego pochodzenia. W poszukiwaniu takiego cudu trafiłem jednak na coś zgoła lepszego.

Spod zadaszenia urzędu (ale dalej na świeżym powietrzu) dobiega głośna, andyjska muzyka. Lokalna orkiestra cała poubierana jest w białe poncha, a ludzie stłoczeni w wejściu i na schodkach tańczą, klaszczą w dłonie i śpiewają. Najbardziej utkwił mi w pamięci widok Indianki w podeszłym wieku z dwoma warkoczami i w tradycyjnej spódnicy, która też cudownie się tam bawiła. Zaczynają się też amatorskie fajerwerki, a gwoździem programu okazuje się być vaca loca, czyli szalona krowa.

Nazwa nie jest ani odrobinę przesadzona, gdyż jak inaczej można określić pana w ortalionowym dresiku, który na plecach trzyma wielką, plastykową krowę, tryskającą sztucznymi ogniami. Palące się odpadki spadają na ziemię, groźnie migoczą, wszystko wybucha, a potem rozwiewa się na cztery strony świata, a dymu jest prawie tyle, ile pamięta moja kuchnia z dnia, w którym wymyśliłem, że usmażę sobie kolację. Idealnym do tej sytuacji podkładem muzycznym wydaje się być melancholijna pieśń Tengo miedo (Boję się), intonowana przez muzyków. Gdy niedopałki prześwitują przez ścianę dymu ze wszystkich stron ulicy, rogi szalonej krowy zaczynają się spalać milionami iskier.

Ekwador niewątpliwie ma ciekawe tradycje świąteczne. I niewątpliwie piękne jest to, że ludzie potrafią się z nich cieszyć – nawet w nieprzyjemną pogodę gromadzą się na placu i cieszą z prostych rzeczy: muzyki, tańca, szalonych krów… Warto więc po Ameryce jeździć wzdłuż i wszerz, bo zawsze czymś zaskoczy.

Tomasz Smukowski

sk9 sk8 sk7 sk6 sk5 sk4 sk3 sk2 sk1

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *