2. Dzielnice Buenos Aires – Recoleta

Mieszkam w dzielnicy Recoleta, blisko najważniejszych muzeów sztuki, zabytkowego cmentarza (Cementerio de la Recoleta), gdzie znajdują się groby i mauzolea takich osobistości jak Domingo Faustino Sarmiento, Vicente López y Planes, Facundo Quiroga, Juan Manuel de Rosas, Carlos Pellegrini czy choćby Evita Perón), biblioteki narodowej (Biblioteca Nacional, jeden z brzydszych budynków w Buenos Aires, w którym przyjdzie mi spędzić sporo czasu i którego rozwiązania techniczne, choć proste i już wiekowe, wprawią mnie w zdumienie). To tu swoją pętlę mają turystyczne autobusy, to tu swe pierwsze kroki kierują wszyscy turyści. Pomniki posępnie spozierają na ogromne ronda i place, kawiarnie przeplatają się ze sklepami z pamiątkami – zarówno tanimi i kiczowatymi, jak także bardziej wyrafinowanymi (wśród tych drugich przeważają wyroby skórzane, biżuteria, akcesoria do konnej jazdy i gry w polo, charakterystyczne kubki i srebrne bombillas do picia yerba mate). Tu też znajdują się najdroższe sklepy w Buenos Aires, argentyńskie i zagraniczne, jak choćby Hermès, Fendi, Louis Vuitton i Ralph Lauren (notabene, dwa ostatnie w wyniku afer korupcyjnych i merkantylistycznej polityki państwowej musiały w czasie mojego półrocznego pobytu zakończyć swoją działalność). To tu mieszkał Jorge Luís Borges, tu też znajduje się kawiarnia La Biela, w której ów kultowy pisarz przesiadywał ze swoim druhem, Bioyem Casaresem. W kawiarni tej zresztą posadzono ten duet – przy głównym wejściu można zobaczyć dwie bodajże najbrzydsze kukły, jakie powstały jeśli nie na tej planecie, to na pewno w Argentynie. Kukły te mają przedstawiać pisarzy – mnie skutecznie zniechęciły do spędzania czasu w tym, skądinąd miłym, lokalu.

Architektura Recolety przywodzi na myśl Paryż i Madryt oraz… Miami. Pomiędzy masywnymi murami kamienic o miejsce walczą nowe budynki w stylu północnoamerykańskim, pozostałości starych willi i pałaców, a także charakterystyczne dla Buenos Aires kopuły. Porteños mawiają, że ich niebem jest właśnie stolica Francji, i dlatego też Recoleta powstała w paryskim duchu. Dziś, gdy głosy intelektualistów nieco osłabły, w rzeczywistość wdzierają się aspiracje i pragnienia najzamożniejszych przedstawicieli mieszkańców Buenos Aires, trudno nie dostrzec fascynacji Stanami Zjednoczonymi i śmiałych prób materializacji owych pragnień. Recoleta powoli więc zmienia się w niebo tutejszej finansjery, niebo rodem z Florydy.

Przez cały mój pobyt w Argentynie będą mnie bawić komentarze dotyczące architektury USA, i w ogóle specyfiki tego kraju – wedle słów moich rozmówców, TAM wszystko jest TAKIE wielkie. Jednakże Buenos Aires również zdaje się cierpieć na manię wielkości – szerokie avenidas tętnią życiem dzień i noc, korki paraliżują ruch samochodowy, mimo sześciu pasów jezdni prowadzących w jednym tylko kierunku, neony i reklamy wydają się większe niż warszawski Pałac Kultury i Nauki, szczyty wieżowców giną gdzieś w chmurach, a każdy park przypomina Pole Mokotowskie. Być może w porównaniu z Nowym Jorkiem czy Pekinem, Buenos Aires wypada blado, mnie jednak w pierwszej chwili przytłoczył jego ogrom.

Francuski pisarz i eseista André Malraux miał kiedyś powiedzieć: „Buenos Aires parece la capital de un imperio que nunca existió”1 i trudno się z nim nie zgodzić, zwłaszcza gdy lepiej się pozna mieszkańców tego przedziwnego miasta oraz przeróżne jego zakamarki. Jego różnorodność po jakimś czasie sprawi, że poczuję się tu jak w domu, w Warszawie, równie chaotycznej i pozbawionej spójnej urbanistycznej koncepcji. Ale w pierwszych dniach pobytu Buenos Aires wydaje mi się molochem niemożliwym do ogarnięcia umysłem jednej osoby; hałaśliwym, kapryśnym i bezczelnym niczym stereotypowy Latynos.

Sama Recoleta leży blisko zatoki La Platy, w bezpośrednim sąsiedztwie portu i głównej stacji kolejowej. By dotrzeć do Microcentro, dzielnicy w której mieszczą się wszelkie instytucje państwowe i gdzie siedziby mają największe firmy, zarówno tutejsze, jak i zagraniczne, wystarczy około dwudziestominutowy spacer na południe. Jej rozwój wiąże się z upadkiem innej dzielnicy miasta, San Telmo, z której mieszkańcy uciekali przed epidemią żółtej febry i cholery w latach 70. XIX wieku. Wówczas to zamożne warstwy społeczeństwa przeniosły się na północ, zaś pozostali ulokowali się na południu. Podział ten jest widoczny zresztą do dziś, sama niejednokrotnie usłyszę pogardliwie wypowiadane określenie „las señoras del Barrio Norte” („panie z dzielnicy północnej”), zawierające w sobie wielopłaszczyznową niechęć do zamożniejszych warstw. Najsilniejszym łącznikiem pomiędzy tymi dwoma grupami zdaje się być piłka nożna: zwolennicy klubów piłkarskich rozsiani są po całym mieście i trudno tu mówić o przynależności „dzielnicowej”.

Pierwsze dni upływają mi na zapoznawczych przechadzkach po okolicy, zapuszczam się także do Palermo. Wówczas też odbywają się targi i krajowe wystawy w kompleksie La Rural, założonym i zbudowanym właśnie w celu promowania argentyńskiego sektora rolniczego, potęgi na skalę światową od końcówki XIX wieku. Podczas tych wystaw można podziwiać wszystko, co jest owocem tej gałęzi gospodarki: od wszystkich ras krów, koni i ptactwa domowego, poprzez wyroby regionalne, aż po maszyny rolnicze i samochody. Tam również jem mój pierwszy prawdziwie argentyński obiad – na przystawkę empanadas criollas, na danie główne składa się stek z wołowiny (powinien być, przeciwnie do tradycji europejskiej, gruby i wysmażony na specjalnym grillu o nazwie parilla) z czerwonego wina ze szczepu Malbec. Na deser – lody o smaku dulce de leche2. Potem krótki spacer i popołudniowa drzemka. Żyć nie umierać, czyż nie?

_

1„Buenos Aires przypomina stolicę imperium, które nigdy nie istniało” (tłum. KT)
2Muszę tu nadmienić, że po półrocznym pobycie w Argentynie przytyłam prawie 5 kg. Dlatego też kuchni argentyńskiej poświęcę osobną notatkę tego cyklu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *