4. Wszystkie raje wokół Paracas i czego nauczyłam się o transporcie

Oddalone o cztery godziny i 25 soli od Limy niewielkie miasto portowe Paracas na pierwszy rzut oka nie wydaje się szczególnie atrakcyjne. Wszystko, co można w nim zobaczyć, to hostele, sklepy z pamiątkami i biura organizujące wycieczki. Niby nic, a jednak nieustannie ściągają tu nowi turyści przyciągnięci tym, co do zaoferowania ma okolica.

Park Narodowy Paracas

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Z Limy, jednym z licznych autobusów, najpierw ruszamy do Pisco. Stąd do Paracas dostajemy się colectivo. Przy tej okazji wreszcie dowiaduję się, czym ten środek transportu różni się od zwykłej taksówki*. Odpowiedź jest prosta: wyłącznie ceną i wytrzymałością nerwową kierowcy, samochód może być dokładnie taki sam. Do taksówki zgodnie z zasadami wchodzą 3-4 osoby, a w colectivo zasad nie ma. Pozwala to na obniżenie kosztów na jednego pasażera. W sześć osób (plus kierowca) wciskamy się do rozklekotanego pojazdu i za piątkę od głowy ruszamy przed siebie. – Czy policja może nam za to wypisać mandat? – dopytuje się moja koleżanka, wciśnięta w siedzenie tak, że ledwo może się ruszyć. – W razie problemów dam im 5 soli i zostawią nas w spokoju – kierowca machnięciem ręki kwituje nasze obawy.

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Dzień w Paracas rozpoczynamy od Islas Ballestas. To niezwykłe wyspy, które obserwować możemy jedynie z pokładu motorówki. By je zobaczyć, najlepiej wybrać się z samego rana. Dość często bowiem zdarza się, że popołudniowe rejsy, ze względu na zbyt duże fale, zostają zawieszone. A jest tu co oglądać: wśród skał wylegują się lwy morskie, gdzieniegdzie pokracznym krokiem przechadzają się grupy niewielkich (50 cm!) pingwinów Humboldta. W krystalicznie czystej wodzie zobaczyć można czasem sylwetki przepływających delfinów. Szczypie nas w nosy niekoniecznie przyjemna, ale przypominająca, że znajdujemy się na łonie natury, woń guano – ptasich odchodów wykorzystywanych jako nawóz. Przewodnik, wliczony w cenę rejsu, w trzech językach wykrzykuje, że mamy niebywałe szczęście, bo delfinów i pingwinów nie widział od dawna. Prawdopodobnie powtarza to codziennie, ale wybaczamy mu, bo przecież znajdujemy się w raju.

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Nie jest to jednak jedyny raj w okolicy. By odwiedzić Park Narodowy potrzebny jest nam jakiś środek transportu. O pomoc nie trzeba się prosić. Paracas ma to do siebie, że niemal każdy żyje tu z turystyki. Wystarczy stanąć w widocznym miejscu, z nieco bezradnym wyrazem twarzy i już sypią się propozycje. Samochód, przewodnik, rower? Każdy ma swój pomysł na to, jak powinniśmy spędzić dzień. Każdy ma też swoją (najlepszą, specjalnie dla nas) cenę. Decydujemy się na rowery proponowane przez hostel. Przedstawiciel konkurencyjnej wypożyczalni ostentacyjnie obraża się na właścicieli hostelu i ogłasza, że przez nas nie będzie miał pieniędzy dla swego przyszłego dziecka. Na szczęście dość szybko godzi się z porażką i rusza na poszukiwanie kolejnych potencjalnych klientów.

My za to wyruszamy rowerami w pustynny bezkres. Słońce pali bez zmiłowania, wiatr dmie nam prosto w twarze i dość mocno spowalnia nasze tempo. Jednak gdy docieramy do La Catedral, punktu, gdzie ocean spotyka się z pustynią, zapominamy o upale i zmęczeniu. Wokół nas pustka, ogromne przestrzenie i szum fal uderzających o urwisko. Miejsce tak piękne i majestatyczne, że nie wiemy nawet, jak wyrazić zachwyt.

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Oaza

Drugi dzień w Paracas poświęcamy na wizytę w oddalonej o godzinę drogi oazie Huacachina. Przy okazji uczymy się kolejnej zasady obowiązującej w Peru: gdziekolwiek nie jedziesz, zawsze da się tam dotrzeć taniej. Pierwsza cena, jaką oferują nam przewoźnicy, wynosi 40 soli, dlatego z radością i poczuciem triumfu (udało się, nie dla nas turystyczne stawki!) dajemy się podwieźć za 20. Wszystko po to, by na dworcu w Ice zobaczyć, że mogliśmy zapłacić… 5. Trzeba jednak dodać, że trafił nam się wyjątkowo rozrywkowy kierowca, który mknął przez pustynię na cały regulator słuchając Eminema, dzięki czemu mogliśmy się poczuć jak prawdziwe gwiazdy teledysków. Żegnając się z nami w Huacachinie, kierowca solennie obiecuje, że następnym razem wszyscy pójdziemy potańczyć.

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Skrywająca się pośród ogromnych wydm oaza wydaje się być popularnym wśród mieszkańców okolic miejscem spędzania niedzielnego popołudnia. Przesiadują oni na brzegu jeziora, pomiędzy nimi krążą sprzedawcy jedzenia i napojów. Atmosfera niemal sielankowa. Lokalną atrakcją jest zjeżdżanie na desce z wydm. Można zrobić to w wersji bardzo turystycznej – wynajmując samochód i specjalistę od robienia zdjęć. Można też za 5 soli pożyczyć deskę i w pocie czoła wspinać się po piachu, by później w kilka sekund wrócić do punktu wyjścia. Po takiej przygodzie przez godzinę dochodzimy do siebie, w cieniu drzew oazy wlewając w siebie litry wody.

Ku pamięci

Po powrocie, już w Limie, odbieram ostatnią tego weekendu lekcję: czasem lepiej nie pytać. Gdy niezwykle towarzyski taksówkarz z żalem wspomina, że kiedyś też lubił podróże, wypytuję go, dlaczego przestał. – Ja prawie nic nie widzę, panienko! Już nie mogę sam podróżować! – wykrzykuje, a ja mocniej wbijam się w siedzenie i postanawiam, że już nigdy nie wdam się w konwersację z kierowcą taksówki.

*Taksówki są w Peru stosunkowo tanie i stanowią bardzo popularny środek transportu. W europejskich miastach często uznaje się je za opcję nieco luksusową, w Peru są powszechne i dostępne niemal dla każdego. Często korzysta się z nich zamiennie z autobusami.

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *