Do tekstów o kuchni i języku wciąż zbieram dane, więc postanowiłem napisać o swoim drugim wrażeniu z Chile. Tytuł chyba nie jest do końca trafny, bo drugie wrażenie powinno się jakoś odnosić do pierwszego. To co jest tutaj to raczej kontynuacja pierwszego mojego wpisu.
W drugim tygodniu zauważyłem nie mniej ciekawostek i różnic kulturowych niż w pierwszym. Zacznę od dość nieprzyjemnej, jaką jest organizacja metra. Prawdopodobnie mieszkańcy Santiago byliby zdziwieni, że akurat to mnie irytuje, bo jest to podstawowa forma komunikacji miejskiej w stolicy i nie spotkałem się dotychczas z narzekaniami z ich strony. Cała sieć obejmuje pięć linii z różnymi wariantami. Np. linia 4A ma trochę inną trasę niż linia 4, a linia 2, z której korzystam, w godzinach szczytu dzieli się na zieloną i czerwoną. W skrócie polega to na tym, że pociąg zatrzymuje się na co drugiej stacji. Niektóre stacje należą do linii zielonej, a inne do czerwonej. Ale to, na co jestem skłonny narzekać, to zachowanie pasażerów. Chilijczycy mają skłonność do nieustannego sprawdzania, czy na pewno nie można jednocześnie wsiadać i wysiadać. Każdy ze stojących na peronie chce się jak najszybciej dostać do wagonu, dlatego wsiadanie nie sprawia większych problemów, bo idzie się z tłumem. Gorzej jest z wysiadaniem, bo trzeba się przebijać pod prąd. Nie widziałem też, żeby ktoś wysiadł z metra po to, żeby mógł się z niego wydostać ktoś zza jego pleców. Wprawdzie prowadzone są kampanie promujące dobre zachowania w komunikacji miejskiej, jak np. czekanie z wsiadaniem albo ustępowanie miejsca osobom potrzebującym, ale nie sądzę, żeby szybko odniosły one skutek. Inną ciekawą zasadą w metrze jest przeniesiona z ulic mania jednokierunkowości. Wszystkie stacje, które widziałem, są zbudowane podobnie, czyli zupełnie inaczej niż w Warszawie. Metro przejeżdża przez środek stacji, czyli jak w Warszawie-Centrum. Zazwyczaj na peronie są dwie klatki schodowe. Jedna prowadzi do wyjścia, a druga do wejścia (można nią ewentualnie przejść na drugą stronę, czyli zmienić kierunek jazdy na przeciwny). Na stacjach, na których można się przesiadać na inną linię, są dodatkowe dwa wyjścia. Jedno prowadzi do przesiadki w jedną stronę, a drugie w drugą. Moi gospodarze zwrócili mi uwagę, że w metrze wszystkie dzieci i studenci grają na komórkach. Nie rzuciło mi się to w oczy, więc pewnie nie jest to dużo częstsze niż w Polsce.
Zanim wyjdziemy z podziemia, dwa słowa o bankomatach. Po pierwsze, są na każdej stacji metra (chyba wyłącznie Banco de Chile), ale to raczej nic szczególnego. Zdziwiło mnie, że najpierw wyjmuje się pieniądze, a dopiero później kartę, ponieważ w pomiędzy tymi czynnościami trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy na pewno nie chce się przeprowadzić kolejnej operacji. Jednak wolę polskie rozwiązanie, bo łatwiej zapomnieć wziąć kartę niż pieniądze.
Po wyjściu na ulicę jedną z pierwszych rzeczy, które rzucają się w oczy, są taksówki. Są czarne z żółtym dachem. W większości nissany i kie. Niektóre mają żółte tablice rejestracyjne, niektóre pomarańczowe (normalne są białe), ale nie wiem jeszcze, od czego to zależy. Podobno dobrze funkcjonują też taksówki zbiorowe (colectivos), które działają bardziej jak autobusy – jeżdżą po stałych trasach, czekają na określoną liczbę pasażerów. Co do samochodów, to są mniej więcej takie, jak w Europie, ale przeważają starsze modele. Częściej można też zobaczyć wyżej wymienione azjatyckie marki.
Przechadzając się po ulicach Santiago, co kawałek trafia się na coś, czego w Europie nie ma (a na pewno nie w takiej skali), więc trudno mi to nazwać. Są to miejsca, w których przede wszystkim można bardzo tanio zadzwonić za granicę. Czasem są połączone z kafejką internetową i punktem ksero. Podobno ich popularność wynika z dużej liczby imigrantów.
Dzisiaj usłyszałem z ust wykładowcy mojego uniwersytetu, że Chilijczycy mają handel we krwi i mogą sprzedać wszystko każdemu. Wystarczy przejść się po mieście, żeby przyznać mu rację. Jest znacznie więcej handlarzy pamiątkami, zegarkami i innymi drobiazgami niż w największych centrach turystycznych Europy. Oprócz tego często spotyka się wózki z gorącymi lub zimnymi orzeszkami. Nawet na uczelni widziałem pana sprzedającego worki z najróżniejszymi orzeszkami z bagażnika swojego samochodu. Sprzedaje się też np. kanapki albo soki ze świeżych pomarańczy, które cieszą się sporym powodzeniem, mimo że jest zima. Bardzo dużo jest stoisk ze słodyczami. Nie do końca rozumiem, jak może się opłacać prowadzenie stoiska ze snickersami na ulicy, na której jest mnóstwo sklepów spożywczych, ale widocznie się opłaca. Inną ciekawostką ekonomiczną, z którą się spotkałem, były cztery kantory stojące obok siebie, a w każdym była inna cena dolara. Lekami handluje się tu jak cukierkami. Można je kupić na targu, w ulicznej aptece (na zdjęciu) albo aptece-markecie.
Innym wyrazem chilijskiej przedsiębiorczości jest liczna obecność pucybutów (też na zdjęciu), których jest mnóstwo w całym centrum. Mają specjalne wózki, na których się siada i czyta gazetę, którą pucybut oczywiście udostępnia.
Widzieliście kiedyś dudziarza na ulicy? Ja dzisiaj widziałem i do teraz nie wyszedłem ze zdumienia. Muzyków nie jest może tutaj zbyt dużo, ale wykazują się całkiem niezłą pomysłowością. Widziałem na przykład dwa tria biegających (tańczących) mężczyzn z przyczepionymi do pleców bębnami. Gdy powiedziałem w domu, że gram na akordeonie, wszyscy zgodnie stwierdzili, że muszą mi załatwić akordeon, to będę mógł sobie pójść na ulicę pograć, bo na tym się świetnie zarabia. Patrzyli na mnie z nieukrywaną zazdrością.
Moi gospodarze zapytali mnie, czy w Polsce młodzi też się tak ostentacyjnie całują jak w Chile. Musiałem przyznać, że nie, bo chociaż nie jest tak, że co chwilę widzi się tutaj całującą się parę, to rzeczywiście młodzież ma tendencję do okazywania sobie uczuć tak, żeby wszyscy to zauważyli. Zdecydowanie bardziej rażą mnie jednak kolczyki. Nie tylko tunele niezwykłych rozmiarów, ale też różne inne druciki powtykane w twarze na najdziwniejsze sposoby.
Skoro i tak skończyłbym nieprzyjemnym akcentem, dodam jeszcze, że niestety nadal uważam, że w Santiago jest brudno. Chilijczycy zdecydowanie nie lubią podnosić papierków czy chusteczek, które im upadną. Nie widziałem też służb sprzątających. Poza tym kosze na ulicach poustawiane są raczej rzadko, a do recyklingu namawia się bardzo nieśmiało.
_
*Jak widać na zdjęciu, jest to Apteka Doktora Simiego. Dr. Simi to meksykańska sieć aptek, która niedawno weszła na chilijski rynek i próbuje zburzyć oligopol trzech wielkich miejscowych sieci: Cruz Verde, Ahumada i Salcobrand. Zamierza walczyć z nimi, stosując niższe ceny. Stąd być może punkty sprzedaży Dr. Simi przypominają bardziej stragan niż aptekę.
Bardzo ciekawa seria wpisów, jednak bardzo szkoda, zdjęcia, które zamieszczasz, są takie malutkie! Może założycie jakąś galerię dla Waszych zdjęć z podróży? Byłoby świetnie!
Zdjęcia robią się duże po kliknięciu.
Mógłbyś kiedyś wrzucić zdjęcie typowej chilijskiej studentki? 😛
Nie chcę straszyć.
Ja widziałam dudziarza na ulicy we Wrocławiu! 🙂
Widzisz, i tak jest 2:1 dla mnie, bo w tym samym miejscu widziałem drugiego dudziarza 😀