2. Życie w saunie

Niebawem miną dwa miesiące mojej misji z Domami Serca (Pontos Coração) w Brazylii, czas zatem najwyższy zebrać pierwsze (drugie i kolejne) wrażenia z otaczającej mnie rzeczywistości.

Pierwszy krok z terminalu lotniska w Salvador da Bahia w brazylijską noc – na zegarze dobrze po 22:00, na termometrze 23 stopnie. Pierwszy wdech i… nie ma czym oddychać! Jakby w powietrzu, zamiast tlenu, znajdowała się tylko para wodna. To poczucie życia w saunie nie ustaje, niezależnie od zachmurzenia i nasłonecznienia. Tylko raz była tutaj prawdziwa burza, po której powiał orzeźwiający wiatr, dzięki czemu dało się przespać noc bez totalnego odwodnienia nad ranem.

Zachód słońca nad Salvadorem

Niedaleko pada mango od banana

Egzotyka zaczęła się tuż po wyjeździe z lotniska – nowo przybyłych wita szpaler drzew bambusowych, nieprzebrany gąszcz formujący się w dwa sklepienia, po jednym nad każdym pasem drogi. Robi wrażenie tak nocą, jak i w ciągu dnia. Całkiem nieźle zapowiada też spotkanie z bujną roślinnością lasu atlantyckiego, typową dla nadbrzeżnego pasa północno-wschodniej części kraju. Co dość zaskakujące, szybko przestawiłam się z jabłek na mango i z importowanych w grudniu pomarańczy na kiście bananów dojrzewające sobie tu i tam na wszędobylskich bananowcach. Nie przestawiłam się natomiast na to, że co druga roślina ma kolce, a ostre trawy tną po łydkach jak żyletki. Stąd łakomstwo, popychające do buszowania w sadzie zaprzyjaźnionego Domu Serca Fazenda do Natal i podjadania prosto z drzew, np. zielonych cytryn (żółtych tutaj akurat nie uprawiają!) czy pomarańczy, zostawia bolesne ślady na długo.

Dzieci ulicy

Moją codzienność stanowi jednak ulica, a nie sad, o niej więc należy opowiedzieć. To centrum życia dzielnicy. Wilgotny, duszny upał, nie pozwala usiedzieć w domu, zarobki lub ich brak nie pozwalają nawet na wentylator, kto może szuka więc cienia i odrobiny przewiewu na zewnątrz. Nawet jeśli ktoś przebywa w środku, to przy pootwieranych na oścież oknach i drzwiach, na widok tias i tios (nazywają nas tutaj „ciociami” i „wujkami) ożywia się, pozdrawia i zamieniamy kilka słów. Zazwyczaj pytamy „tudo bem?” (wszystko dobrze?), i w odpowiedzi słyszymy „tudo!” (wszystko!) okraszone szerokim uśmiechem. Starsi i dostojniejsi odpoczywają w cieniu na krawężniku lub na progu domu, stałe miejsce na ulicy i stałych graczy ma stół do domina. Amatorów złotego trunku skupia kilka sklepików powciskanych między skromne domki. W niedzielę młodzież na środku ulicy ustawia samochód zapakowany głośnikami, więc dyskotekowe dźwięki na cały regulator niosą się wzdłuż i wszerz. Dzieciarnia natomiast na tej samej ulicy (jest taki kluczowy, w miarę płaski odcinek) urządza sobie boisko, zaznaczając bramki tym, co akurat jest pod ręką. Nieopodal jest co prawda wyznaczone miejsce do gry w futbol, ale chętnych jest zawsze więcej niż miejsc. Po południu można spotkać ulicznego sprzedawcę gotowanej albo prażonej kukurydzy, zwłaszcza ta druga (nazywana tutaj pipoca) cieszy się ogromną popularnością wśród dużych i małych. Regularnie odwiedza naszą ulicę samochód sprzedawców jaj (którzy oznajmiają przez megafon aktualne promocje) oraz motocykl z przyczepką załadowana butlami gazu (można go poznać po charakterystycznym sygnale muzycznym). Po sąsiedzku mieszka kogut z rozregulowanym zegarem biologicznym, który pieje, kiedy tylko ma ochotę. Do naszego domu dochodzą też śpiewo-krzyki kaznodziejów z jednego z wielu protestanckich kościołów. Dom modlitwy wcale nie znajduje się tak blisko, ale wyżynny teren ułatwia hałasom podróżowanie po położonej na wzgórzach dzielnicy. Przejazd autobusu czy śmieciarki naszą ulicą powoduje na chwilę ogłuszający hałas, lepiej przerwać rozmowę, zamiast się przekrzykiwać.

W ogóle odnoszę wrażenie, że tutejszy próg bólu jest podwyższony w stosunku do mojego o parę dobrych decybeli. Hałas jest po prostu wszechobecny, stanowi nieodłączny element krajobrazu. W kościele – mikrofon ustawiony za głośno, w centrum miasta – jedna reklama przekrzykuje drugą, na ulicy – niecierpliwi motocykliści obwieszczają każdy manewr klaksonem, z głośnika samochodu (podkręconego do maksimum) płyną tłuste bity.

Zachód słońca nad naszą dzielnicą (żółty po lewej to nasz Dom Serca)

Dzienniki autobusowe

Każda podróż autobusem to swego rodzaju przygoda – do wspomnianych wyżej hałasów dochodzą szyby uchylonych okien, które klekoczą jak oszalałe na każdej nierówności oraz… śpiew ptaszków. Otóż w mojej dzielnicy domowym zwierzątkiem najczęściej wyprowadzanym na spacer wcale nie jest „najlepszy przyjaciel człowieka” (pieski i kotki wyprowadzają się na ogół same, innymi słowy, włóczą się po drogach i bezdrożach), tylko kanarek, w niezliczonej różnorodności gatunków i upierzenia. Posiadanie poczciwego ptaszka przekracza granice wyznaczone wiekiem i statusem materialnym, wszyscy hodowcy są też zgodni co do tego, że ptaszek musi spacerować, żeby nie popaść w otępienie i nie stracić głosu. Świątek piątek i niedziela można zatem spotkać znajomych przechadzających się z klatką na ramieniu (raczej nie pod pachą). Co bardziej zapracowani (lub mniej pracowici) ograniczają się do urozmaicania życia śpiewającemu ulubieńcowi, przewieszając klatkę co jakiś czas z jednego miejsca na drugie. Co bardziej podróżujący zabierają natomiast kanarka do autobusu.

Pasażer komunikacji miejskiej i podmiejskiej nie bez kozery może zostać nazwany uczestnikiem autobusowej przygody. Ma on bowiem okazję zaopatrzyć się podczas podróży we wszelkiego sortu produkty: od gaszących pragnienie napojów i lodów na patyku, przez smakowite świeżo prażone orzeszki, chipsy czy gumę do żucia, aż po galanterię skórzaną, środki czyszczące czy akcesoria do telefonów. Jak to możliwe? Tak działa sprzedaż obwoźna. Ochoczy sprzedawca łapie autobusowego stopa na dowolnym przystanku, tubalnym głosem oznajmia zalety produktu, robi rundkę prezentującą towar, drugą rundkę na zebranie zapłaty od zainteresowanych i na zwrot próbki od niezainteresowanych, po skończonej robocie wysiada na przystanku na żądanie. Bardzo często zarabiają tak na chleb dzieci – serce się kraje na widok małolatów przeciskających się między stłoczonymi pasażerami, najczęściej wykończonymi po całym dniu pracy czy szkoły. Z drugiej jednak strony nie ma lepszego ratunku niż butelka zimnej wody z przenośnej lodówki za 1 reala, kiedy to upał doskwiera, a w perspektywie godzina jazdy z Salvadoru do Simoes Filho.

Taka zwykła przejażdżka to też okazja, żeby doświadczyć naturalnej otwartości i życzliwości mieszkańców Bahia. Pewnego razu obwoźny sprzedawca rozdał słodkości, nie zdążył jeszcze zebrać zapłaty, kiedy to ostatnim wyjściem ulotnił się z towarem jeden klient. Okazało się jednak, że zostawił należność pasażerce obok, która uiściła ją w odpowiedniej chwili.

Zupełnie normalnym widokiem są panie, które wiozą na kolanach dwie lub trzy różne damskie torebki. Nie jest to bynajmniej przejaw tutejszej mody, ale gest wobec tych pań, którym udało się zająć jedynie miejsce stojące. Co ciekawe, to właśnie ta pasażerka, która siedzi, proponuje wyświadczenie przysługi, nie czekając na uprzednie zapytanie ze strony właścicielki torebki. Fakt, czy panie się znają czy nie, nie ma przy tym żadnego znaczenia.

Cytat z błogosławionej s. Dulce, ogromnie tutaj cenionej, wciąż pamiętanej – w Simoes Filho prężnie działa szkoła prowadzona przez jej fundację.

Jedyni młodzi obcokrajowcy w naszym mieście, o zgoła jaśniejszym odcieniu skóry (czyli gringos), to właśnie my, misjonarze i misjonarki w Domu Serca z dzielnicy Coroa da Lagoa. Wszyscy mieszkańcy wiedzą, chociażby nigdy nie odwiedzili naszej dzielnicy, gdzie to jest, nie ma zatem możliwości, żeby zgubić drogę i wysiąść nie na tym przystanku. Raz zdarzyło mi się właśnie wyjątkowo wysiąść wcześniej, bo zamiast do domu jechałam na apostolat do sierocińca, kiedy to zupełnie nieznajoma pani wyjaśniła mi, że przecież na Coroa, gdzie mieszkam, to jeszcze 3 przystanki. (Dla jasności dodać należy, że oznaczenia nazw przystanków, o rozkładach jazdy nie wspominając, nie istnieją, więc wątpliwość uczynnej kobiety była jak najbardziej uzasadniona). Wytłumaczyłam się grzecznie, że tym razem nie do domu, wyraźnie uspokojona pozwoliła mi wysiąść. Kierowcy też zawsze upewniają się, kiedy wsiadamy, czy wiemy, gdzie jedziemy.

I jak tu ich nie kochać!

Ho, ho, ho

Święta za pasem, korespondencja z Brazylii nie może zatem pominąć tematu świątecznych dekoracji, które pojawiły się w centrach handlowych już z końcem października. Tematyka typowa – Święty Mikołaj, chatka z piernika, stajenka, choinki, renifery i bałwanki, zwłaszcza te ostatnie robią wrażenie na tle palm kokosowych i w tropikalnym upale pełni lata. Są jednak tacy, którzy obcym trendom się nie poddają i bronią się przed zbędną egzotyką. Z rozmowy z Marią, starszą panią, przyjaciółką Domu Serca: „wnuczki domagają się choinki z supermarketu, ale ja przyozdobiłam bombkami i łańcuchami najokazalszego kaktusa, bo wolę, jak jest naturalnie”. Oczywiście, w tej części kraju świerku ani jodły nie uświadczysz – z pełnym przekonaniem przyznałam rację pani Marii. Miałam okazję zobaczyć efekt końcowy i nie mogłam nie uśmiechnąć się w duchu na widok tak rozumianej naturalności 🙂

Tchau! Até mais!

Karolina Jóźwiak

PS Poszukiwania krewniaczek żyraf, jak na razie, przynoszą marne rezultaty. Nawet w ogrodzie zoologicznym w Salvadorze, który odwiedziliśmy w ramach wycieczki z dzieciakami z dzielnicy, można było podziwiać… jedynie okazały szkielet w równie okazałej gablocie za szybą (w godnym towarzystwie kłów mamuta i czaszek kilku człekokształtnych). Żywych okazów brak.