MG: Pisał pan w książce o Nerudzie. Jakie pan miał o nim zdanie?
RM: Ja Nerudę znałem osobiście. Byłem na dwóch czy trzech przyjęciach u jego bardzo dobrej przyjaciółki jednej i mojej przyjaciółki też. I jak na jakiś kongres lewicowców tutaj przyjechali Iwaszkiewicz i Diego Rivera. No i robił na mnie bardzo nieprzyjemne wrażenie, bardzo nieprzyjemne. Straszny bufon, zarozumiały okropnie, okropnie! Wielki taki, rozsiadał się, naokoło niego prawie na klęczkach różne typy. Ironiczny, nieprzyjemny, złośliwy. Bardzo nieprzyjemny facet. Na przykład miał taki zwyczaj do jakiegoś kruszonu, takiego wina z owocami, dosypywać jakieś pastylki narkotyków, żeby ludzie się wygłupiali trochę i się wyśmiewał z nich potem.
Snob w pewnym stopniu. On się uważał za półboga. Lubił pieniądze bardzo, to wiemy. Bo jak dostał Nagrodę Nobla, to partia komunistyczna była bardzo szczęśliwa – camarado, kolega, towarzysz teraz da pieniądze na partię. A on sobie kupił pałac w Paryżu. Nie dał nic przecież partii!
Nie był sympatyczny. Jego sposób życia… Zawsze się żenił z kobietami zamożnymi. Na przykład Hormiguitę – tę swoją argentyńską żonę, która była z takiej najlepszej argentyńskiej rodziny bardzo bogatych ludzi – zniszczył zupełnie. A że była dużo starsza od niego, to ją rzucił potem. Jak wydał wszystkie pieniądze, to przestała go obchodzić. To bardzo wartościowa kobieta – tak!, lewicowa, bardzo nawet lewicowa, ale to była idealistka, naprawdę idealistka. Ja z Bobem Borowiczem często ją odwiedzałem, jak ona już była sama, biedna, opuszczona. Mieszkała tu, bo nie chciała wrócić do Argentyny. Bo tak – rodzina się jej wyrzekła, a Neruda ją opuścił i ona była w bardzo złej sytuacji ekonomicznej.
No Neruda to nie był przyjemny człowiek. Ja nie zaprzeczam – bardzo piękne wiersze ma niektóre. Na przykład te wiersze jego o jedzeniu. On straszny smakosz był przy tym wszystkim. Jest bardzo dobra książka – „Doce cuentos peregrinos” Garcíi Márqueza. Ja mam wszystkie jego książki, bo to jest geniusz. To jest największy pisarz, jakiego Południowa Ameryka miała – on jest fantastyczny. „Doce cuentos peregrinos” to są krótkie nowelki. I jest taka nowelka, w której on zjadł Nerudę z kośćmi zupełnie! Bo pisze, że dzwonił do niego Neruda, żeby się spotkali, bo wiedział, że on miał być w Lizbonie i w Lizbonie miał być też sam Neruda jakiś czas. I umówił się z Nerudą w restauracji. Idzie do restauracji, był Neruda z żoną Matyldą i ona wyciąga ogromne prześcieradło i owija go tak, jak dzieci śliniaczkiem. I on zaczyna zamawiać langusty, różne homary i zaczyna jeść. Je rękoma i tak cały obsmarowany już jedzeniem jeszcze oczami zjada ze stolików wszystkich klientów, co oni jedzą. To jest świetnie napisane, ale takie obrzydliwe. Obrzydliwe! To był właśnie Neruda, tak.
MG: Poza Nerudą i prezydentami kogo jeszcze pan poznał ze znanych Chilijczyków?
RM: No, poznałem przecież Gabrielę Mistral. Też komediantka, też! Wielka, tak, ale ja jej nie lubię. Te jej tkliwe wiersze takie, o biednych, małych, przemarzniętych dzieciach, które rączki, nóżki mają niebieskawe od zimna i to, i tamto, a jak przyjechała i ją spuścili helikopterem na placu, jak dostała Nobla i dzieci śpiewały, to tym głosem męskim, który miała, jak zakrzyknęła: „Zamknąć się!”! Gdzie ta tkliwość? A poza tym te jej wiersze są takie za łzawe, nie lubię tego. Jak pan nie czytał, to nic pan nie stracił.
MG: A w jakich okolicznościach pan ją poznał?
RM: No właśnie jak przyjechała. Jak przyjechała po Noblu. To było w ’53 albo ’54. Bo ona nie mieszkała w Chile. Była konsulem w różnych krajach. Duże babsko, ogromne. Robiło wrażenie… Była lesbijką. To mi nie przeszkadza, niech ona będzie, byle nie ja i nie ze mną, co mnie obchodzi.
Nie poznałem za to, bo już umarł, ale może najsympatyczniejszy i, ciekawa rzecz, w Polsce najbardziej znany poeta chilijski – Vicente García-Huidobro. Bardzo ładnie się nazywa tak. I dlatego García-Huidobro się śmiał, że w Polsce mu się bardzo dobrze powodziło, bo dobre nazwisko miał.
MG: Zgodzi się pan z tym, że Chile jest krajem poetów, tak jak Chilijczycy mówią?
RM: No dobrze, że się znalazło trzech czy czterech poetów, to jeszcze nie znaczy, że jest krajem. Niech sobie tak mówią. Ale przedtem, przed García-Huidobro nie było żadnego poety wielkiego. Mieli dobrych pisarzy nawet, ale poetów… To ostatnio taki wysyp był. W XX wieku, ale przedtem nie.
MG: Podobno na początku jego istnienia promował pan zespół Los Jaivas, który niedawno hucznie obchodził 50-lecie działalności.
RM: Tak, pomogłem im organizować pierwsze występy, bo działałem w Viña del Mar i Valparaíso. Ich muzyka jest połączona naturalnie z wierszami Nerudy. Pierwszy zespół to byli wszystko bracia i jeden przyjaciel czy dwóch. No a teraz jeden zginął gdzieś za granicą, drugiego przejechał samochód, jakieś tam były takie nieszczęścia. Właściwie z tych starych to jest tylko dwóch prawdziwych Jaivas. Mieszkałem w pensjonacie ich matki, która poprosiła mnie o zaangażowanie ich na jakiś koncert, bo zajmowałem się wtedy promowaniem Viña del Mar jako miejscowości turystycznej. Za pierwszym razem przyszli w garniturach, z białymi skarpetkami – to takie typowo chilijskie – i ulizanymi włosami. Później pojechali do Francji i jak wrócili to już mieli rozwichrzone włosy i brody.