Przyjechali do mnie rodzice i wyruszyliśmy w podróż, by objeżdżając najbardziej wysunięte na południe tereny Chile i Argentyny spędzić wspólnie moje ostatnie dwa tygodnie letnich wakacji (w tym roku nie ostatnich). Pierwsza przygoda spotkała nas już przed wyjazdem. Taksówkarz z „zaufanej firmy”, zamówiony przez panią, u której mieszkałem przez ostatnie pół roku, poprosił nas o wcześniejszą zapłatę, ponieważ na dworcu mogą być inspectores, którzy mogą sprawić jakieś problemy. Okazało się, że inspectores, czyli policjanci, rzeczywiście zajęli się nim, jak tylko się zatrzymaliśmy. Powiedzieli nam, że ten pan jest nielegalnym taksówkarzem i że jeśli chcieliśmy jechać z nim dalej, to nam się to nie uda i mamy wysiąść. Szczęśliwie byliśmy już na miejscu.
Skorzystaliśmy z kilkudziesięciu wolnych minut przed odjazdem autobusu, by przejść się dookoła dworca. Udało nam się zobaczyć widowiskową ucieczkę pań sprzedających na ulicy wodę i napoje przed przejeżdżającym radiowozem. Panie swój towar trzymają w styropianowych skrzyniach napełnionych lodem, które wożą w wózkach pożyczonych z supermarketu. Gdy nadjechał radiowóz, na ulicy zostali tylko legalni handlarze, którzy z chęcią przedstawili odpowiednie zezwolenia.
Nocnym autobusem jechaliśmy do Puerto Montt – 1000 km i ok. 14 godzin jazdy na południe. Miejsca semicama okazały się całkiem wygodne. Na pierwszym piętrze pojazdu znajdowały się dziewięć półłóżek. Obsługa i przekąski nie były już zadowalające (podano nam śniadanie o godzinie 5:50, obowiązkowo budząc wszystkich), ale całą podróż uznaliśmy za udaną. Z Puerto Montt udaliśmy się kolejnym autobusem do Castro położonego na słynnej wyspie Chiloé.
Głównymi atrakcjami Chiloé są drewniane kościoły znajdujące się na liście UNESCO i urokliwe krajobrazy. Chociaż Castro jest dobrą bazą wypadową, wyspę bez samochodu zwiedza się dość trudno. Między miejscowościami kursują autobusy, które zatrzymują się na każde żądanie potencjalnych pasażerów stojących przy ulicy, czyli co chwilę. W związku z tym, jak zwykle w Chile, trzeba wiedzieć przy jakiej drodze się ustawić i gdzie wysiąść. Poza tym, do niektórych miejscowości autobusy jeżdżą rzadko. Zaciekawiło nas, że za podróż płaci się dopiero przy wysiadaniu. Mieliśmy też zabawne wrażenie, że wszyscy kierowcy wyglądają tak samo.
Przykrą niespodzianką było to, że kościoły są otwarte tylko po kilka godzin dziennie (z przerwą obiadową) i to nie we wszystkie dni tygodnia. Do tego w informacji turystycznej w Castro nie dowiedzieliśmy się, kiedy można je zwiedzać. Dostaliśmy za to adres strony internetowej kurii, na której znajduje się telefon, pod którym moglibyśmy dowiedzieć się więcej.
W małych miejscowościach również znajdowały się informacje turystyczne, w postaci stolika na ulicy i pilnowanego przez młodą osobę, która niekoniecznie mówiła po angielsku i potrafiła udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Wszelkie materiały dostępne były wyłącznie po hiszpańsku. Trudno jest więc wyobrazić sobie zwiedzanie Chiloé bez znajomości tego języka.
Około 20 km od Castro znajduje się Chonchi. Mimo że tak jak na całym południu Chile ściany domów są tutaj pokryte blachą lub dachówkami (dla ochrony przed wiatrem), miasteczko to niewątpliwie ma swój urok. Dla mnie szczególnie ciekawym miejscem było muzeum akordeonów, które prowadzi starszy pan, pasjonat, sam grający na akordeonie i budujący instrumenty.
Hitem pobytu na Chiloé było bez wątpienia cancato de salmón, czyli ser i kiełbasa między dwoma dużymi kawałkami smażonego łososia. Oprócz tego poznaliśmy curanto, czyli małże z kiełbasą, kurczakiem, ziemniakami i innymi dodatkami oraz salchipapas, czyli frytki wymieszane z pokrojonymi kawałkami parówek lub kiełbasy.