1. Jak zamieszkać w Kolumbii, czyli przygody z wizą

Zamieszkać w Kolumbii nie jest łatwo. W związku z pobytem w Ameryce, nie mogłem ubiegać się o wizę w ambasadzie Kolumbii w Polsce. Spróbowałem więc w ambasadzie w Chile. W tym celu złożyłem podanie przez internet, udałem się do placówki, zapłaciłem 15 dolarów za rozpoczęcie procedury i spotkałem się z panią konsul. Niestety usłyszałem od niej, że muszę przedstawić zaświadczenie o dochodach lub dokumenty potwierdzające, że ktoś będzie mnie utrzymywał wraz z zaświadczeniem o dochodach tej osoby. Pani konsul stwierdziła, że zdecydowanie nie wystarczą wyciągi z banków potwierdzające posiadanie oszczędności oraz że dla wszystkich dokumentów z Polski wymagany jest apostil z ambasady w Warszawie. Oczywiście skany nie załatwiają sprawy, więc nie miałem szans zdążyć uzupełnić dokumentację w ciągu przysługujących mi najbliższych siedmiu dni. Ostatecznie okazało się, że pani konsul przedstawiła mi swoje prywatne zasady, bowiem tak naprawdę potrzebne było mi zaświadczenie z banku, potwierdzające, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy średnia kwota na koncie była odpowiednio wysoka. Ale gdy się o tym dowiedziałem, było już za późno.

Dostałem jednak z różnych źródeł informację, potwierdzoną również przez panią konsul w Chile, że jako student mogę przebywać w Kolumbii do 180 dni bez wizy, co w zupełności mi wystarczało. Niestety na lotnisku okazało się to nieprawdą. Krótko mówiąc, pani konsul bezpardonowo wprowadziła mnie dwukrotnie w błąd.

Szczęśliwie wizę można też otrzymać w Bogocie już po przybyciu do Kolumbii. W międzyczasie rodzice przywieźli mi dokumenty, które prawdopodobnie spełniały wszelkie wymagania, ale i tak byłem dość zestresowany. Zwłaszcza, że drugiego dnia po przylocie dowiedziałem się, że dopóki nie przedstawię wizy na uniwersytecie, nie mogę chodzić na zajęcia. Natychmiast udałem się do wydziału migracyjnego MSZ. Nie było to łatwe, bo nawet taksówkarze nie wiedzieli, gdzie on się znajduje, a ja jeszcze nie orientowałem się w specyficznej numeracji ulic. Chciałem przede wszystkim dowiedzieć się, czy moje dokumenty spełniają tutejsze wymagania. Niestety gdy już znalazłem ministerstwo, okazało się, że informacje mogę otrzymać wyłącznie przez telefon, co mnie nie satysfakcjonowało, bo prawdopodobnie nie udało by mi się wytłumaczyć wszystkich niuansów moich wątpliwości.

Spróbowałem więc przejść całą procedurę następnego dnia rano, by już po południu móc udać się na zajęcia. W specjalnym okienku banku znajdującym się już wewnątrz MSZ znowu musiałem zapłacić 15 dolarów. Wyjąłem swoje przygotowane 15 dolarów i usłyszałem od pani z okienka, że… dolarów nie przyjmują. Byłem w szoku, bo w Chile płaciłem w dolarach, a na rządowych stronach kwoty podane są wyłącznie w tej walucie. Okazało się, że to tak tylko dla obcokrajowców, żeby orientacyjnie wiedzieli, ile muszą zapłacić. W przeliczeniu wyszło 28650 pesos. Szczęśliwie miałem niemal dokładnie tyle (zostało mi 100 pesos, czyli jakieś 15 groszy). Po zapłaceniu odczekałem jakąś godzinę, aż zostałem zaproszony do jednego z kilkunastu stanowisk. Dałem dokumenty, pan zrobił mi zdjęcie i przez kilka minut przyglądał się temu, co wyświetlało mu się na ekranie. Po tej procedurze mogłem wrócić do poczekalni i poczekać na kolejne wywołanie. Czekałem kolejną godzinę. Nie ukrywam, że stres narastał, bo widziałem, że inni petenci byli wywoływani szybciej, a do tego jedna z młodych imigrantek rozpłakała się przed okienkiem wykrzykując, że nic nie rozumie i nie wie, dlaczego nie może dostać wizy. Ale w końcu zostałem wywołany, kazano mi zapłacić resztę opłaty urzędowej i po chwili dostałem śliczną wizę. Całość zajęła mi ok. 2,5 godziny.

W ciągu 15 dni miałem złożyć w innym urzędzie podanie o tymczasowy dowód osobisty dla obcokrajowców, czyli cédula de extranjería. Do tego potrzebowałem zaświadczenia o grupie krwi. Pytali mnie o nią już przy wydawaniu spersonalizowanej karty w metrze, więc to chyba tutejszy zwyczaj. Rozsądny zresztą. Na szczęście złożenie podania poszło bardzo sprawnie. Wypełniłem na miejscu dokumenty, poszedłem do pobliskiego banku uiścić opłatę urzędową i po trzech tygodniach wróciłem odebrać cédulę, co zajęło już tylko kilkanaście minut.

Za sobą miałem trzy pierwsze dni z myślą „Po co mi to było? Trzeba było zostać w Chile!”. Zostały mi tylko formalności na uniwersytecie. Ich dopełnienie też nie było łatwe, bo w kontaktach między jednostkami panuje spory chaos. Na szczęście potem było już znacznie lepiej!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *