3. Koka, alpaki i święty spokój – uciekamy z miasta

Zmęczeni limeńskim hałasem, postanawiamy spędzić weekend w innym otoczeniu. O 7 godzin krętej drogi od stolicy, czeka nas zupełnie inny świat, gdzie czas płynie wolniej, a ludzie zawsze znajdą chwilę na rozmowę z przyjezdnymi.

Huancayo i okolice

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Późnym czwartkowym wieczorem ruszamy w Andy, do Huancayo, miasta w środkowym Peru, położonego na wysokości 3300 m n.p.m. W wybranym przypadkowo hostelu gospodarze witają nas herbatą z liści koki (ułatwia życie na wysokości oraz w innych sytuacjach) i opowieściami o życiu na wyżynach. Radzą nam, by piątek spędzić na wędrówce po okolicy. Pobliskie wioski to oaza spokoju i miejscowego rękodzieła. Hualhuas (to tu najlepiej zaopatrzyć się w wełniane wyroby), San Jerónimo, San Pedro de Saño, Concepción to tylko niektóre z nich, a każda posiada swój urok i ma w sobie coś do odkrycia.

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Błąkając się po okolicach, można skorzystać z proponowanych przez przewodniki tras, lub wybrać opcję przyjemniejszą: zgubić się i chodząc od wioski do wioski, słuchać rad miejscowych, od czasu do czasu wsiadać w przejeżdżające busy. Tu, na peruwiańskiej wsi, panuje spokój, ludzie z ciekawością zagadują przyjezdnych, wypytują, skąd i dlaczego. Nie usiłują niczego na siłę sprzedać, choć miejscowe wyroby są tak imponujące, że można podziwiać je godzinami. Nie słychać też z znanych nam z Limy zaczepek, nikt nie gwiżdże na widok podróżującej z nami blondynki.

Wędrujemy spokojni i szczęśliwi. Na wyżynach wszyscy są równi – opowiada nam właściciel hostelu. Biedny i bogaty mogą jadać w tych samych miejscach, nie patrzy się na stroje i pochodzenie. Szanuje się przede wszystkim pracę. Mało kto prosi tu o jałmużnę, niemal każdy ma jakieś zajęcie, choćby było to obieranie owoców na ulicy, by później, za kilka groszy więcej, odsprzedać je przechodniom.

Nevado de Huaytapallana

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

W sobotę z samego rana, w towarzystwie dwójki miejscowych poleconych nam w hostelu, ruszamy zobaczyć lodowiec w Kordylierze Huaytapallana. Przewodnika można też łatwo znaleźć na głównym placu Huancayo, Plaza de Armas. O ile nie skusimy się na przygotowane dla bogatych turystów pakiety z lunchboxem i pizzą (kto jedzie do Peru na pizzę?) i spróbujemy negocjować, nie powinniśmy zapłacić więcej niż 50 soli. Samemu lepiej nie wybierać się w tę drogę, ponieważ trasy nie są dobrze oznakowane, a wiedza miejscowych na dużych wysokościach często się przydaje. Na wysokościach, gdzie my ledwo łapiemy oddech, oni czują się jak u siebie w domu i nic nie jest w stanie popsuć im planów. Tak więc, kiedy deszcz strumieniami leje się z nieba i nasza przemoknięta grupa pomimo wysiłku zaczyna dygotać z zimna, oni nie widzą przeszkód, by zarządzić godzinny postój i w strugach ulewy przygotowywać kanapki z guacamole. Po posiłku przewodnik rzuca w rzekę kilka liści koki. Jak twierdzi, w ten sposób wyprasza u Ziemi, by w drodze traktowała nas łagodnie.

Jednodniowa trasa to 10-kilometrowy marsz. Po drodze mijamy przepiękne, ukryte wśród gór jeziora, stada pasących się lam i alpak. Dla animuszu przeżuwamy liście koki, a na rozgrzewkę popijamy cañę, mocny alkohol na bazie trzciny cukrowej. Widoki (i wysokość) zapierają dech w piersiach, pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, mgła co chwilę przesłania i odkrywa przed nami nowe krajobrazy. Ciekawym miejscem jest wzgórze, na które przybywają lokalni szamani. Jak twierdzi przewodnik, bycie szamanem to w Huancayo dość popularny i bardzo lukratywny zawód. Do ich biur w mieście można przyjść z każdym problemem – od bólu brzucha, po złamane serce. Za odpowiednią cenę, od 50 do kilku tysięcy soli, szaman podejmuje się zadania. Pobiera opłatę i rusza w góry, by tutaj, na łonie natury, palić świece i przeganiać złe moce.

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Wybierając się w te okolice, warto pamiętać, że nie jest to zwykły spacer po górach. Najwyższy punkt, w jaki docieramy, znajduje się na wysokości 4800 m n.p.m. Na takiej wysokości najmniejszy wysiłek staje się problemem. Co kilka kroków zatrzymujemy się, by zaczerpnąć powietrza i uspokoić bicie serca. Nie radzę wybierać się w tę trasę osobom, którym jakakolwiek aktywność fizyczna jest obca, bo mogą w pewnym momencie zorientować się, że trasa nie jest na ich siły, a odwrotu raczej nie ma. Dodatkowo, przed wycieczką przynajmniej jeden dzień należy spędzić w Huancayo lub innej miejscowości, by przyzwyczaić się do wysokości. Wszystkim innym wędrówkę polecam, bo uczucie, jakie towarzyszy nam po zejściu, gdy w lokalnej restauracji wlewamy w siebie gorącą, miętową herbatę, warte jest każdego wysiłku.

Targ

Niedziela w Huancayo przebiega pod znakiem handlu. Na ulicach wyrasta ogromne targowisko, gdzie znaleźć można niemal wszystko. Owoce, lokalne produkty, biżuterię, odzież, pamiątki, wełniane swetry i koce – wszystko to można tu dostać za niewielką opłatą prosto od producentów. Ceny są bardzo przystępne, czasem aż nie wypada się targować, choć sprzedawcy są na to gotowi i cena, jaką podają, to zwykle cena „na początek”, zapraszająca do dalszych negocjacji. Na pożegnanie z Huancayo zaopatrujemy się w kilka drobiazgów i, wracając do Limy, już tęsknimy za spokojną, peruwiańską wsią.

Foto: E. Klewar
Foto: E. Klewar

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *