4. Centro Habana, cz. I

Poznawanie Hawany mieliśmy rozpocząć od najbliższej okolicy, czyli dzielnicy zwanej Centro Habana. Jednak zanim mogliśmy w spokoju oddać się zwiedzaniu, naszą uwagę zaprzątnęły dwie raczej błahe, mogłoby się wydawać, kwestie – wymiana pieniędzy oraz znalezienie odpowiedniego miejsca na nasz pierwszy kubański obiad. Opisowi tych dość przyziemnych czynności warto poświęcić trochę więcej uwagi, bowiem jak to na Kubie z wieloma rzeczami bywa, mają one swoją specyfikę, która początkowo może być dla obcokrajowca niezbyt zrozumiała.

Jako że był 25 lipca i całe miasto szykowało się już na obchody Dnia Powstania Narodowego (Día de la Rebeldía Nacional), wiele kantorów i banków było zamkniętych. Posłuchawszy wskazówki otrzymanej od pewnego bardzo miłego kubańskiego przechodnia popędziliśmy więc do turystycznego zagłębia, na Calle Obispo, gdzie jeszcze przez 20 minut, jako jedyny w okolicy, czynny miał być ostatni kantor. Dzięki długiej kolejce przed budynkiem, miejsca nie dało się przeoczyć. Stanęliśmy więc za innymi turystami i cierpliwie czekaliśmy na naszą kolej. Jak już wspominałam, na wyspie obowiązuje system podwójnej waluty. W obiegu dostępne są, oznaczone symbolem CUC, tak zwane peso wymienialne o sztywnym kursie 1 CUC = 1 USD oraz peso niewymienialne, czyli CUP (1 peso wymienialne jest warte około 25 peso niewymienialnych). Z założenia turyści posługują się tylko tymi pierwszymi, a moneda nacional (czyli CUP) zarezerwowana jest dla Kubańczyków, przez co podane w tej walucie ceny są preferencyjne – kilka, a nawet kilkanaście razy niższe niż te w peso wymienialnym. Teoria teorią, ja z ciekawości postanowiłam oprócz nabycia peso wymienialnych spróbować kupić również trochę „waluty narodowej”. Obsługująca mnie pani miała przed sobą dwa stosiki różniących się od siebie banknotów – jeden z CUC, a drugi z CUP. Jednak moją prośbę odrzuciła i powiedziała, że sprzedać może mi jedynie peso wymienialne, ponieważ peso niewymienialne już jej się skończyło. Byłam raczej przygotowana na taką reakcję, tym bardziej zaskoczyło mnie więc, że Pablo nabył zarezerwowaną dla Kubańczyków walutę bez większego problemu. Nasza radość nie trwała jednak zbyt długo, bo jak się szybko okazało od zdobycia CUP jeszcze trudniejsze jest ich wydanie. Mogliśmy się o tym przekonać jeszcze tego samego dnia próbując zapłacić za nasz prawdziwie kubański obiad.

Czas więc na kilka słów o infrastrukturze gastronomicznej na Kubie. Większość restauracji, często oznaczonych napisem Habaguanex, jest własnością państwa. Ich karty oferują całkiem szeroki wybór dań, co niestety wcale nie oznacza, że choć połowa z nich będzie akurat dostępna. Ceny, podane zawsze w peso wymienialnym, są przystępne, ale tylko dla turysty – Kubańczyka jedzącego w takim lokalu niestety często (jeśli w ogóle) nie spotkamy. Konkurencję dla rządowych restauracji zaczęły od kilku lat stanowić paladares (paladar to po hiszpańsku „podniebienie”), czyli prywatne lokale, które Kubańczycy mogą otwierać dzięki nowym przepisom pozwalającym na prowadzenie małej działalności gospodarczej. Niektóre z tych restauracji znajdują się w prywatnych domach i, podobnie jak w przypadku tych państwowych, utrzymują się prawie tylko z turystów. Za posiłek w paladar zapłacimy pewnie trochę więcej, za to jakość i obsługa również będzie na odpowiednio wyższym poziomie. Niektórzy Kubańczycy decydujący się na otwarcie własnego biznesu gastronomicznego celują jednak w mniej wybrednych klientów. Zaskakująca jest liczba barów z hot dogami, hamburgerami czy pizzami. Lokale te cieszą się sporą popularnością nawet wśród miejscowej ludności, a wiąże się to prawdopodobnie nie tylko z niższą ceną, lecz także z doskwierającym Kubańczykom brakiem światowych sieci fastfoodowych na wyspie. I choć hotdogowe bary są w modzie, ich właściciele wychodzą z założenia, że trochę dodatkowej reklamy im nie zaszkodzi. W konsekwencji kiczowate neonowe wyświetlacze sprawiają, że niektóre ulice Hawany wyglądają jak centra wielu polskich miast.

My na „śmieciowe jedzenie” zdecydowanie nie mieliśmy ochoty. Przed wyjazdem założyliśmy natomiast, że unikać będziemy typowo turystycznych knajp, gdzie omamieni egzotyczną atmosferą Europejczycy są święcie przekonani, że wieczór umila im swoją muzyką sam Compay Segundo, który specjalnie na tę okazję wstał z grobu. Był to dopiero początek naszej podróży, więc spragnieni byliśmy autentycznych przeżyć. I choć byliśmy świadomi, że Kubańczycy nieczęsto jedzą na mieście, mieliśmy nadzieję na znalezienie jakiejś alternatywy do wcześniej wymienionych przeze mnie możliwości.

Skręciliśmy więc w jedną z bocznych ulic i zagłębiliśmy się w Centro Habana. Z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej uderzało mnie poczucie braku prywatności, w jakim żyją mieszkańcy wyspy. Oczywiście część życia toczy się tam na ulicy – ludzie wystawiają swoje plastikowe krzesła na chodnik i spotykają się na sąsiedzką pogawędkę lub partię domina, tańczą i czekają w swoich rykszach na klientów. Jednak zaskoczyło mnie to, że przechodzień ma również wgląd w czynności wykonywane w domowym zaciszu, tym bardziej, że byliśmy w centrum stolicy, a nie na wsi, gdzie wszyscy się znają (jak się później okazało w Hawanie również wszyscy się znają). Większość drzwi i okien hawańskich kamienic była otwarta na oścież, więc nawet bez specjalnego wścibstwa mogliśmy zobaczyć jak kobiety przesiewają ryż przy kuchennych stołach, robią pranie czy kładą dzieci do snu. Prawdziwa Kuba, można by powiedzieć. Rzeczywiście – byliśmy na dobrym tropie.

Już z większej odległości naszą uwagę zwróciła spora grupa ludzi kłębiących się przed jednym z budynków. Nie bez powodu – we wnęce kamienicy stała brudna, szklana lada z kubańskimi rarytasami. Ilość opartych o ścianę Hawańczyków konsumujących owe „dania” mówiła sama za siebie. Bez większego namysłu, straszliwie głodni, stanęliśmy więc w długiej kolejce i zaczęliśmy analizować ofertę lokalu wypisaną flamastrem na tekturowej tablicy. Pizza, pan con queso, pan con jamón, pan con jamón y queso, pan con más queso… (Pizza, chleb z serem, chleb z szynką, chleb z szynką i serem, chleb z większą ilością sera…). Cóż, chcieliśmy po kubańsku, więc musieliśmy zadowolić się kanapką z podwójnym serem. Co ważne, ceny podane były tylko w peso niewymienialnym (kanapka z serem to koszt ok. 7 CUP, czyli jakieś 85 groszy). Jednak zobaczywszy nasze zagraniczne rysy sprzedawca nie dał nam nawet szansy wyciągnięcia moneda nacional z kieszeni i od razu podał cenę w peso wymienialnym – 3 CUC, czyli ponad 10 razy więcej niż płaci Kubańczyk. Oczywiście nie protestowaliśmy, w końcu przeciętna kubańska pensja wynosi zaledwie kilkanaście dolarów. Eksperyment z peso niewymienialnymi potraktowaliśmy jako ciekawą obserwację – walutę tę, praktycznie nietkniętą, przywieźliśmy z podróży jako pamiątkę, a przez resztę pobytu, ze zrozumieniem dla kubańskich realiów, płaciliśmy peso wymienialnym.

Choć kubański chleb nie należy do najlepszych, a obiad jedzony na stojąco na ulicy do najbardziej eleganckich, miło było się znaleźć wśród prawdziwych Kubańczyków na gwarnej hawańskiej ulicy. Część z naszych towarzyszy, po posileniu się kanapką, podchodziła do okienka znajdującego się w sąsiedniej kamienicy w celu nabycia „deseru”. We wnęce siedział starszy pan, a za nim stała ogromna beczka, z której rum lał się strumieniami. Do takich miejsc klienci muszą przychodzić odpowiednio przygotowani – ze swoją własną butelką. Atrakcyjna cena przyciągała i takich, którzy po trunek przychodzili z kilkulitrowymi baniakami. W końcu rum jest dla Kubańczyka jak benzyna, o czym sami kilkukrotnie nam przypominali. Niestety, kilka dni po powrocie do Meksyku moją uwagę przyciągnął dość smutny nagłówek w jednej z gazet. W wiadomości podano, że kilkanaście osób zmarło w Hawanie po spożyciu metanolu sprzedawanego jako rum. Alkohol skradziono z państwowych magazynów i sprzedawano z beczki właśnie w takich miejscach jak to, które widzieliśmy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *