Kolumbijski dirty dancing

Karaiby chyba każdemu kojarzą się z gorącymi rytmami i ze zmysłowością. Dla przeciętnego Polaka salsa jest już czymś znanym, wręcz „udomowionym”. Stała się tańcem konkursowym; można powiedzieć, że jest symbolem gibkości i przełamaniem barier dla wielu sztywnych słowiańskich ciał. Także trochę mniej znane merengue czy bachata nie wzbudzają już większych kontrowersji. Wgłębiając się jednak w temat i poznając coraz mniej znane style muzyki, a tym samym i tańce, można być naprawdę zaskoczonym, jeśli nie wręcz wstrząśniętym. Kulturę tańca tamtych regionów, ze sporą domieszką afrykańskich rytmów, śmiało określiłabym jako perwersyjną. Taki jest też przypadek champety – muzycznego fenomenu kolumbijskiego miasta Cartagena de Indias.

„To jakaś pornografia!” – wykrztusiła z siebie w końcu moja koleżanka po paru dobrych minutach z szeroko otwartą buzią i niedowierzającymi oczami. Taka była jej reakcja na podsumowujący fragment filmu dokumentalnego o Corralito de Piedra (Kamienna Zagroda; inna nazwa Cartageny de Indias), który obejrzeliśmy na zajęciach z historii i kultury Ameryki Łacińskiej. Ciekawym zabiegiem było ulokowanie tego tańca na sam koniec filmu – wszystkie poprzednie sceny z kolorowymi domami, rezydencją Gabriela Garcíi Márqueza, zamkiem San Felipe zostało zamazane obrazem kolumbijskiego dirty dancing.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=uK11-HZlHtw]

Champeta pojawiła się ok. 1920 roku, początkowo jako fenomen społeczny. Bogaci mieszkańcy Cartageny zaczęli nazywać „champetudos” tych biedniejszych, o korzeniach afrykańskich, zamieszkujących biedne i odległe od centrum dzielnice. Nazwa wzięła się od niewielkiej maczety champeta, którą kojarzono z ubóstwem, plebsem i byciem czarnym. Dlatego tak łatwo przypięto taką etykietę społeczności, która z czasem rozwijała się do tego stopnia, że odznaczała się własnym sposobem mówienia czy unikalnymi świętami i imprezami. Na takich właśnie fiestach w latach 70., na wielkich głośnikach picós (zapożyczenie z angielskiego: pickups) puszczano salsę czy reggae. Znaczące były też wpływy z kolumbijskich kolonii afrykańskich, z których najważniejszą jest San Basilio de Palenque.

Luźny i zrelaksowany styl tańczenia takiej muzyki, która nabywała własnych cech i przekształcała się nieustannie, pozwoliły na nadanie mu nazwy terapia criolla (kreolska terapia). Taniec przeobraził się w latach 80. w gatunek muzyczny, którego nazwa ewoluowała do terapia colombiana a następnie do champeta i grana jest do tej pory przez muzyków o afrykańskiej krwi.

Pomimo swoich kreolskich i afrykańskich korzeni champeta jest dzisiaj kojarzona raczej ze środowiskiem miejskim, przez co nadano jej epitet „urbana”. Charakteryzuje się regularnym, powtarzającym się rytmem, który góruje nad linią melodyczną. Instrumentami, które tworzą ten gatunek są: perkusja, gitary elektryczne, bas, bębny congo i syntetyzator, który słychać chyba najwyraźniej.

Źródła podają, że champeta urbana to muzyka opowiadająca o przeżyciach dnia codziennego ubogich dzielnic Cartageny, o marzeniach, by ich sytuacja uległa zmianie, polepszeniu. Owszem, słyszałam i takie utwory, jednak przerażająca większość tekstów mówi raczej o uwodzeniu, seksie, orgiach. Przykładem na to niech będą dwa hity z branży champetowej: Mr Black – „El Serrucho” i Kevin Flórez – „La invité a bailar”. Przy okazji można się przyjrzeć teledyskom, które nie owijają w bawełnę, a którymi karaibska młodzież jest bombardowana.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=thjYtBM0-hc]

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=xZF8PSFUZ8g]

Gatunek ten rozprzestrzenił się już wzdłuż karaibskiego wybrzeża Kolumbii, dotarł również do Wenezueli. Być może ekspansja ogarnie też inne kraje. Ciężko stwierdzić, czy widok półnagich dziewczyn przymilających się, delikatnie mówiąc, do napalonych mężczyzn jest bardziej czy mniej odrażający od reggaetonu czy jego ekstremalnej wersji – perreo. Każdy zdaje się tutaj na własną wrażliwość. Według mnie, melodie często są miłe dla ucha, gorzej może być z tekstem… Ale, jak to powiedział mój znajomy z Barranquilli – ważne, to się dobrze bawić i tańczyć tak, jak kto potrafi i ma ochotę, bo tamci z teledysków przesadzają. Dlatego na zakończenie trochę delikatniejszy kawałek, nowego, obiecującego wykonawcy: Karly Way y El Oveja – „Déjame quererte”.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=iQkmyL6NvoI]

Magdalena Borowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *