Moje pierwsze wrażenia z Bogoty były bardzo dobre. Przede wszystkim ze względu na wszechobecne piękne kobiety. Miłe jest też, że nie jestem o głowę wyższy od wszystkich i nie wyróżniam się aż tak swoimi blond włosami. Ale być może spodobało mi się tu też dlatego, że po „europejskim” Santiago miałem się znaleźć w prawdziwie latynoskim mieście. Na szczęście z kilku powodów Bogota jest jednak według mnie bardziej europejska. Po pierwsze, na ulicach prawie nie ma psów, podczas gdy w Santiago są ich tysiące. Po drugie, ludzie nie zachodzą mi nieustannie drogi, a w metrze się nie popychają. Co ciekawe, według Kolumbijczyków jazda Transmilenio jest straszna właśnie z powodu tłoku i przepychanek, ale moim zdaniem z metrem w Santiago nie ma żadnego porównania.
Transmilenio to system komunikacji miejskiej zastępujący metro i działający równolegle do sieci prywatnych, małych autobusów nie mających wyznaczonych przystanków. Zatrzymują się one na żądanie, ale widziałem też ludzi wysiadających w czasie jazdy. Niestety chyba nie ma żadnej mapy, na której można by zapoznać się z liniami wszystkich przewoźników, więc dla takiego gringo, jak ja, ten środek transportu jest niedostępny. Transmilenio to także autobusy, ale publiczne, duże (nawet z dwoma przegubami) i zatrzymujące się na specjalnych przystankach. Przystanki są wielkie i przeszklone. Wchodzi się na nie przez bramki, kasując jednocześnie bilet w postaci karty magnetycznej. Do autobusu wsiada się przechodząc przez automatycznie otwierane drzwi, w związku z czym raz kasując bilet możemy przesiadać się do woli nie wychodząc z systemu – zupełnie jak w metrze.
Jak chyba w większości miast Ameryki Łacińskiej, także w Bogocie godziny odjazdu autobusów nie są znane, ale jeżdżą one na tyle często, że nie stwarza to większego problemu. Kłopotem jest natomiast wielość linii i nieczytelność map. Nazwa linii składa się z litery i liczby. Litera określa strefę, do której jedzie autobus. W związku z tym, gdziekolwiek wsiądziemy, wiemy, dokąd jedzie autobus B. Liczba mówi nam natomiast, na których przystankach po drodze się zatrzymamy. I tu pojawia się problem, bo nadal nie mam pojęcia, jak zaplanować ewentualne przesiadki. Nie znalazłem żadnej mapy obejmującej wszystkie linie. Co gorsza, numer (a wraz z nim przystanki) zmienia się w zależności od dnia, godziny i oczywiście miejsca, w którym wsiadamy. Po kilku dniach przyzwyczaiłem się już więc do podróży bezpośrednich, ale przesiadki będą dla mnie zagadką chyba do końca pobytu. Najważniejsze, że, w przeciwieństwie do metra w Santiago, dla wszystkich jest jasne, że najpierw się wysiada.
Na ulicach można oczywiście na każdym kroku spotkać sprzedawców żywności najróżniejszych rodzajów. Dominują arepas, empanadas, kiełbasy, świeżo robione czipsy z ziemniaków i platanów, churritos w cukrze lub czekoladzie oraz dziesiątki gatunków owoców. Częste są również stoiska ze słodyczami. Wszyscy zachęcają nas do zakupu kolumbijskim zawołaniem a la orden (na życzenie, na zamówienie, na rozkaz). Na każdym rogu można też skorzystać z “minutos”, czyli rozmów telefonicznych po 100-200 pesos (15-30 groszy) za minutę. Setki osób w Bogocie stoją całymi dniami na ulicy w odblaskowych kamizelkach, z komórkami przywiązanymi do ubrania, płotu lub słupa. Ciągle nie mogę się nadziwić, że jest na to aż taki popyt.
Jednym z pierwszych wrażeń był też względny porządek na ulicach. Szybko się jednak z tego wrażenia wyleczyłem. Na porządku dziennym jest wyrzucanie papierów i butelek na chodnik. W centrum miasta znajdują się też prawdziwe dzikie wysypiska śmieci. Ważne pod względem estetycznym jest też, że prawdopodobnie wisi tutaj trochę mniej niż w Santiago grubych, czarnych kabli zasłaniających widoki i uniemożliwiających robienie zdjęć.
Z ulicami wiąże się także inny problem, a mianowicie ich numeracja. Ulice „poziome” – na linii wschód-zachód – to calles, w północnej części miasta numerowane od południa na północ. Ulice „pionowe”, to carreras, numerowane ze wschodu na zachód. Proste, prawda? Okazuje się, że w praktyce niezupełnie. Po pierwsze, równolegle funkcjonują dwie numeracje – stara i nowa – różniące się o kilka numerów w zależności od miejsca, w którym się znajdujemy. Po drugie, taki system oznacza, że ulice nie są ciągłe – może się zdarzyć tak, że między carreras 27 a 28 nie ma calle o numerze na przykład 50. Istnieją też ulice ani prostopadłe, ani równoległe, które dodatkowo utrudniają orientację. Na szczęście można się jednak do tego systemu przyzwyczaić.
Szybko zauważyłem też, co oznacza mieszkanie na wysokości 2600 m n.p.m. Podobno miałem się do tego przyzwyczaić w ciągu kilku tygodni, ale nie sądzę, żeby to jeszcze nastąpiło. Poranny 20-minutowy spacer zakończony wspinaczką na najwyższy punkt kampusu (położonego na zboczu) i wejściem na czwarte piętro, zawsze skutkuje niezłą zadyszką. Po godzinie gry w piłkę na malutkim boisku wszyscy Europejczycy są wyczerpani. Dość często widzi się staruszków z butelką z tlenem na kółkach – być może to też jest związane z wysokością.