13. Samochodem po Argentynie: Salinas Grandes

DSC_0639Nowy Rok. Jest chłodno, Jujuy zalewają potoki zimnego deszczu. Jedziemy pustymi ulicami miasta, trochę obawiając się tego, co nas czeka. Jedziemy w kierunku północno-zachodnim, ku tzw. słonym błotom, nazywanym Salinas Grandes, rozciągającym się pomiędzy łańcuchami Andów, przy granicy Argentyny z Chile i Peru. Obszar ten liczy sobie jakiś 6000 km kwadratowych i jest przedsionkiem jednego z najsuchszych miejsc na Ziemi, pustyni Atacama.

Przedzieramy się przez wietrzne i deszczowe okolice Jujuy: palmy dzielnie stawiają opór wichurze, a ja z przerażeniem patrzę na mapę, domyślając się, że droga prowadzi nas ku samemu epicentrum nawałnicy. Samochód ostrożnie wspina się po serpentynowej szosie, jedziemy bardzo powoli. Gdy przekraczamy przełęcz, chmury nagle się podnoszą, a naszym oczom ukazuje się wysmagana wiatrem, piaskowo-skalista dolina. Temperatura gwałtownie spada, nagle wynosi zaledwie 10 stopni. Wciąż jest pusto i cicho, chociaż mijamy jakieś prowizoryczne osady, a przy nich stłoczone niczym mikroskopijne metropolie cmentarze –potwierdzenie, iż kiedyś mieszkańców było tu więcej.

Jedziemy wciąż naprzód, gdy zaskakuje nas duża zielona tablica z napisem Trópico de Capricornio. To niespodziewany punkt naszej wycieczki, zwrotnik Koziorożca. Czujemy się jak prawdziwi podróżnicy, błąkający się bez konkretnego celu pomiędzy punktami na mapie – tak nieistotnymi, że nieznanymi większości społeczeństwa.

purmamarca 2Kolejnym przystankiem jest Purmamarca, w której, zgodnie z tradycją, odbywa się noworoczny koncert lokalnej muzyki: dziwne dźwięki tutejszych instrumentów dętych będą nam towarzyszyć przez niespełna dwugodzinny pobyt w miejscowości. Skalisto-piaszczysty krajobraz zmienia się. Widzimy siedmiokolorowe stoki (el cerro de siete colores), bajecznie kontrastujące z coraz śmielszym błękitem nieba. W Purmamarce zatrzymujemy się, żeby zjeść obiad: lokalne empanadas i potrawę złożoną w dużej mierze z kukurydzy, nawet zawiniętą w liść kukurydzy. Jest pysznie, a atmosfera przypomina górskie schroniska: wszyscy się do siebie uśmiechają i zagadują, doradzają, co warto zobaczyć i gdzie się zatrzymać, a my spotykamy nawet francuskich współlokatorów z hostelu w Salcie. Wypijamy razem z nimi i ich argentyńskim przewodnikiem kolejkę yerba mate i ruszamy dalej doliną.

purmamarcaMijamy fantastyczne kształty skalistych gór o spłaszczonych szczytach, które wyglądają, jakby ktoś je w połowie ciachnął nożem. Temperatura dalej spada, znów pojawiają się chmury i mgła. Wspinamy się coraz wyżej – najwyższy punkt na naszej trasie to 4170 metrów n.p.m. – później już znów zjeżdżamy powoli w cudownie kolorową i wyludnioną dolinę. Droga wiedzie slalomem między coraz łagodniejszymi zboczami wzgórz.

W końcu dostrzegamy olśniewająco białą plamę w oddali – to Salinas Grandes, przecięte pośrodku jedną jedyną nitką asfaltowej drogi. Światło oślepia, odbijając się od słonej powierzchni, ciągnącej się, w niektórych kierunkach, po horyzont. Na północy majaczą majestatyczne łańcuchy Andów i nawet przez chwilę wahamy się, czy nie zapuścić się kawałek dalej, ku potrójnej, argentyńsko-chilijsko-peruwiańskiej granicy, ale odstrasza nas brak stacji benzynowych po drodze, mamy niewiele paliwa.

Bawimy się więc chwilę jak dzieci, skacząc i biegając po bezkresnym słonym krajobrazie, obserwując niewielkie dołki, wykopane w kształt kwadratów, gdzie wydobywa się sól, z której przedsiębiorczy “tubylcy” robią figurki lam i innych żyjących w okolicy zwierząt. Gdy zawracamy, dostrzegamy, że wyludniona dolina nie jest tak bezludna – pomiędzy wzgórzami chowają się niskie domy, które – stwierdzamy zgodnie – na pewno kryją jakieś mroczne tajemnice, jak choćby ukrywających się zbrodniarzy, których wszak w Ameryce Łacińskiej nie brakuje.

DSC_0675Wracamy do San Salvador de Jujuy, trochę jakby nie wierząc w to, co właśnie zobaczyliśmy, jakbyśmy tak naprawdę nigdy nie dotarli ani do Purmamarki, ani do zwrotnika Koziorożca, ani na słoną pustynię. Senna aura tych miejsc oraz spokój i potęga natury nas onieśmieliły i wywołały wrażenie zupełnie surrealistyczne, więc gdy ponownie przekraczamy przełęcz i zupełnie nagle, znów chlusta na nas zimny deszcz, przebudzamy się, przecieramy oczy. Mamy zdjęcia, mamy świeże wspomnienia, ale trudno nam uwierzyć, że właśnie stamtąd wracamy: z tego innego, nieprzystępnego i właściwie wrogiego nam świata, przez który, choć byliśmy intruzami, jakieś siły pozwoliły nam bezpiecznie przemierzyć, by wypuścić nas z powrotem ku cywilizacji miast, Internetu, telefonów komórkowych i supermarketów.

Osiągnęliśmy pierwszy kulminacyjny punkt tej podróży – zapuściliśmy się najdalej na północ, jak tylko mogliśmy. To był zdecydowanie najlepiej spędzony Nowy Rok w moim życiu. Czas jechać na południe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *