“W Kolumbii jest bardzo gorąco.” – Tak się powszechnie uogólnia klimat tego kraju. I tak też myślałam ja pakując moją walizkę. Bardzo byłam ciekawa tego, co mnie spotka za oceanem, a dokładniej w Monteríi. Już w Bogocie się nasłuchałam o wysokich temperaturach regionu wyspiarskiego i że jest to coś zupełnie innego niż to, czego doświadczyłam w stolicy Kolumbii. Na miejsce dolecieliśmy po 16. To, co przeżyłam przy wysiadaniu z samolotu, to radość zmieszana z szokiem. Wysoka temperatura i duża wilgotność powietrza sprawiła, że w sekundę zamieniłam się w mokrą gąbkę. Kolumbijczycy się śmieją, kiedy im opowiadam moje pierwsze wrażenia, bo na końcu dodaję, że pachniało mi dżunglą… Oczywiście wszystko utrzymuję w dobrym tego słowa znaczeniu. Wszystko dla mnie było nowe: klimat, zapachy. Na lotnisku widniał wielki szyld: MONTERÍA TE DA LA BIENVENIDA (Montería cię wita). W końcu jestem na miejscu!
Nie mogłam się doczekać podróży taksówką, żeby posłuchać vallenato – tego prawdziwego, tego stąd. Bo jak to się tutaj mówi, nie ma nic gorszego niż cachaco (mieszkaniec Bogoty) czy paisa (mieszkaniec Medellín) śpiewający vallenato. Z taksówki mogłam zobaczyć liczne pola, uniwersytety, nowo powstające centrum handlowe i jedyny McDonald´s. Pisząc o moich pierwszych wrażeniach, muszę napisać o moich pierwszych spotkaniach z mieszkańcami. Pierwszy dom, do którego weszłam, był to dom babci Luisa. Znajduje się on w centrum miasta, w dzielnicy Nariño. Ponownie jest mi trudno opisać, co czułam, co zobaczyłam, czego doświadczyłam. Babcia mnie wyściskała i powiedziała, żebym się czuła, jak u siebie w domu, że to jest mój dom. I faktycznie, ja tutaj przyjechałam, żeby żyć, mieszkać. To powitanie poruszyło mnie bardzo i pomogło powoli “wsiąkać” w moją nową rzeczywistość. Poznałam tego wieczoru ogromną rodzinę: sporo kuzynów, ciotek, ale przede wszystkim rodziców Luisa, którzy także przygarnęli mnie pod swój dach w taki sposób, że mogę czuć się częścią rodziny. Niesamowite. Otwartość Kolumbijczyków, ich radość, spontaniczność, to jak mnie powitali: prawdziwa kolumbijska parranda (w wolnym tłumaczeniu: impreza). Był rum, polska żubrówka (oczywiście przywieziona przeze mnie), muzyka i śpiewy. Podsumowanie obserwacji: bojówki (guerrillas): 0, piraci z Karaibów: 0 (to informacja głównie dla mojego Taty), ilość napadów na moja skromną osobę: 0.
Kilka suchych faktów: Montería znajduje się w regionie Córdoba. Dzięki swoim żyznym glebom, miasto to jest kolumbijskim centrum hodowli bydła. Region ten jest również bogaty w różnego rodzaju uprawy, m.in.: bawełny. Klimat tego miejsca określa się jako gorący tropikalny (cálido tropical). Średnia temperatura powietrza to 28˚C (zdarza się, że temperatura danego dnia przekracza 40˚C), natomiast średnia wilgotność powietrza wynosi 78%. Przez Monteríę przepływa rzeka Sinú, która jest głównym źródłem wody tego miasta.
Jedna z pierwszych anegdotek, którą tutaj usłyszałam, jest związana z Monumento a la ganadería, czyli z pomnikiem ku czci hodowli i hodowców. Koszty tego pomnika były ogromne (podobno 5 milionow kolumbijskich pesos), a niestety widać gołym okiem, że kosztował mniej. Już sam fakt, że wykonany został ze stopu stali i cyny jest tego dowodem. Mieszkańcom nie podoba się ten pomnik, ani fakt, że urząd miasta prawdopodobnie przywłaszczył sobie resztę pieniędzy przeznaczonych na budowę “stalowych krów”. To “dzieło sztuki” jest nazywane żartobliwie vacas voladoras (latające krowy), ponieważ pewnego dnia nadciągnęła straszna burza, która porwała krowy i rzuciła je na jedno z pastwisk. Tak, coś czuję, że to miasto obdarzy mnie jeszcze wieloma zabawnymi historiami i doświadczeniami.