6. Elita

Jak już wspomniałam, miałam szczęście mieszkać u zamożnej rodziny o rozległej siatce kontaktów – tak biznesowych, jak i towarzyskich. Moim pierwszym krokiem w tym przedziwnym, trochę staroświeckim świecie, była wystawa w domu aukcyjnym prowadzonym przez moich gospodarzy. Kolejne stawiałam biorąc udział w charytatywnych kolacjach i aukcjach, urządzanych w miesiącach wiosennych.

Stosunek do filantropii zawsze miałam ambiwalentny. Podejrzewam, że większość z nas ma podobne odczucia – z jednej strony nie powinniśmy osądzać ludzi, którzy chcą pomagać innym. Z drugiej jednak, obserwując elegancką łzę płynącą po nabotoksowanym policzku i zamaszyście wypisany czek, wyjęty z torebki Chanel, trudno powściągnąć złośliwy uśmiech. Widziałam sporo tych łez, sporo rozszerzonych ze zdumienia oczu – jak to możliwe, że w Argentynie są niedożywione dzieci…? Ponadprzeciętna ignorancja wywołuje potężne poczucie winy, więc podczas aukcji członkowie elit bez zastanowienia podbijają stawki, licytując obrazy, mecze tenisowe czy kolacje ze znanymi osobami.

Wydarzenia te w Buenos Aires odbywają się z wielką pompą, dla osób z elit obecność na nich jest obowiązkiem. Zaprasza się tamtejsze gwiazdy i osobowości (głównie telewizyjne), wszędzie błyskają flesze, a organizatorzy prześcigają się w wymyślaniu potraw. Pod względem doznań estetycznych i smakowych zdecydowanie najlepiej wspominam imprezę, która odbyła się w Yacht Club w dzielnicy Puerto Madero1. Podczas wieczoru poświęconemu fundacji INECO miałam okazję podziwiać nawałnicę przetaczającą się nad rozświetlonym Buenos Aires. Szyby się trzęsły i pół miasta zalało, ale impreza trwała. Show must go on.

To podczas tych wieczorów przedstawiano mi „najlepsze partie” Buenos Aires. Telefon zaczął się urywać, a ja dałam się wciągnąć w dziwny świat zblazowanej młodzieży, spotykającej się na meczach polo, na koncertach w klubach dla dżentelmenów i organizującej spektakularne imprezy w przypałacowych ogrodach lub w ogromnych, odziedziczonych po przodkach mieszkaniach. Byłam chyba dla nich tak samo egzotyczna, jak oni dla mnie – nie mieściło im się w głowie, że studiuję na UBA i jeżdżę metrem, że wakacje spędzam pod namiotem z dala od cywilizacji. Ja nie mogłam uwierzyć, że posiadanie prywatnego samolotu jest normą, że przy każdym domu jest basen i że można wszelkie rachunki płacić z rozbrajającym uśmiechem, lekką ręką wydając jeszcze hojny napiwek.

Na kolacje i drinki chadzaliśmy do przedziwnych miejsc, jak choćby hotel Faena, w którym każde pomieszczenie urządzono w innym stylu, a jedynym wspólnym mianownikiem dekoracyjnym były ceramiczne popiersia parzystokopytnych zwierząt, w tym jednorożców. Na weekendy zaś często zapraszano mnie do tzw. country clubs, gdzie najzamożniejsi spędzają wolne dni tygodnia, grając w golfa, w tenisa, jeżdżąc konno lub popijając drinki przy basenie2. Te ogromne, zamknięte osiedla otoczone zielenią i wysokimi murami znajdują się pod stałą obserwacją służb interwencyjnych. Wiele z postawionych tam domów jest wynajmowanych, więc gdy tylko zaczyna się robić cieplej, osiedla pękają w szwach, zaś Buenos Aires się wyludnia i życie przenosi się na przedmieścia.

Oprócz takich domów „weekendowych” wiele rodzin ma rozległe posiadłości na wsi – dla nich jednym ze źródeł dochodu jest hodowla bydła lub uprawy zboża, soi czy rzepy. Najzamożniejsi są ponadto właścicielami domów w Punta del Este i Bariloche (kurorcie w górach).

Znajomości te, poza rozrywką w samym Buenos Aires, zaowocowały spontanicznymi podróżami: do kurortu Punta del Este w Urugwaju zabrano mnie prywatnym samolotem, a podczas wycieczki nad wodospady Iguazú nasza grupa zatrzymała się w najdroższym hotelu (do którego notabene prowadziła kręta szutrowa droga przecinająca dżunglę i indiańskie wioski) natomiast pod bramy parku narodowego zawiózł nas kierowca do naszej wyłącznej dyspozycji.

Zasadniczo elitarna młodzież dzieli się na dwie grupy: intensywnie pracujących (zwykle zajmujących się rodzinnymi interesami) i na tych o zacięciu artystycznym. Na niemal każdej imprezie jakiś złożony z przyjaciół i kuzynów zespół miał swój występ, zwykle wykonując rockowo-bluesowe covery znanych piosenek, albo ktoś prezentował akurat swoje prace malarskie czy założoną właśnie markę odzieżową. Szybko przestałam otwierać oczy ze zdumienia, ale też nie wiedziałam, czy moi nowi znajomi są tak wszechstronnie utalentowani, czy zwyczajnie znudzeni. Z kolei ci intensywnie pracujący budzili podziw i wzbudzali we mnie poczucie winy: mając zaledwie po 25 lat nieustannie podróżowali w interesach (gdy poleciałam do Punta del Este, jeden z podróżujących z nami chłopców w niedzielę o 7:30 rano zamówił kierowcę, który zawiózł go do Montevideo w celu przejrzenia jakiejś niecierpiącej zwłoki umowy), a podczas podróży podpisywali kontrakty na kosmiczne sumy. Gdy zaś opowiadali o swoich poczynaniach zawsze brzmieli, jakby akurat zmienili bieg całego kosmosu.

Jedno zadziwiało mnie nieustannie: nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że każdy zna każdego, niezależnie od wieku. Porażająca była też prędkość rozprzestrzeniania się plotek. Pod koniec mojego pobytu w Buenos Aires odbyłam długą rozmowę z jednym z moich przewodników po tym specyficznym środowisku i poczułam się jak w dziewiętnastowiecznej powieści, ponieważ nagle zdałam sobie sprawę, że mój pobyt w Argentynie został w pewnych kręgach zauważony, a nawet więcej: zupełnie nieświadomie znalazłam się pod baczną obserwacją, zaś moje poczynania i znajomości były szeroko komentowane.

I jeszcze jedno łączyło wszystkie te osoby: szemrana reputacja. W oczach obecnie sprawujących władzę ta tzw. oligarchia odpowiedzialna jest za całe zło dziejące się w Argentynie. Podczas rządów junty wojskowej (1976-83) wiele z tych rodzin poparło dyktaturę, później zaś uniknęło rozliczeń z resztą społeczeństwa. Przekręty finansowe i łapówki to zresztą jeden z tych problemów, które Argentynę trawią nieustannie, niezależnie od środowisk: obszar polityczny niestety też nie jest od nich wolny. Samej „oligarchii” powodzi się całkiem nieźle, tak więc jej przedstawiciele sprawiają wrażenie nietykalnych; ot, takich, którym wszystko zawsze ujdzie na sucho i którym zawsze będzie się powodzić. To co prawda bardzo uproszczony obraz, mocno podkoloryzowany i przesycony jawną, nieskrywaną niechęcią, czasem nawet nienawiścią przedstawicieli uboższych warstw społeczeństwa. Tych tematów się jednak nie porusza, zwłaszcza wśród młodych i zwłaszcza „przy damach” (tak, panowie rozmawiający o polityce lub pieniądzach mają w zwyczaju oddalać się nieco od kobiet i prowadzić konwersację półgłosem). Jeśli chciałoby się podsumować ów dziwny świat, to sama młodzież jest przede wszystkim beneficjentem fortun opiewających na wiele milionów i korzysta jak może z pozycji społecznej swych rodzin, zaś sytuacja polityczna interesuje ich o tyle, o ile godzi bezpośrednio w ich własność, zagrażając tym samym stabilności ich sytuacji finansowej.

Poznałam też, dzięki moim gospodarzom i ich polskim korzeniom, wielkie polonijne klany Buenos Aires, z których przeważająca większość już nie mówi po polsku. Daleko im do obrazu zepchniętej na margines społeczny emigracji. Przeciwnie, zajmują wysokie stanowiska, a ich dzieci odbierają solidną edukację, głównie w dwujęzycznych szkołach. Obraz Polski w ich oczach napawa, jeśli nie dumą, to przynajmniej optymizmem: jawi się ona jako ziemia obiecana, jako miejsce bezpieczne i idące systematycznie ku lepszemu. Wielu przecierało oczy ze zdumienia, gdy próbowałam wyjaśniać zawiłości politycznych konfliktów w polskim społeczeństwie: ¡Pues somos iguales! Increíble…

Trudno mi to uprzywilejowane środowisko oceniać, ponieważ wiele mu zawdzięczam, a także dlatego, że moje pochodzenie w pewien sposób wykluczało mnie z dyskusji na temat sytuacji argentyńskiej – wolałam słuchać niż się wypowiadać, zwłaszcza iż im więcej czytam o tamtejszej polityce, tym mniej rozumiem. Jestem pewna, że spotkałam tak samo dużo osób uczciwych, jak i nieuczciwych. Wśród młodych znaleźli się rozpieszczeni maminsynkowie śpiący na pieniądzach i nie mający w życiu żadnych ambicji, ale też osoby poważnie traktujące swoje stanowiska i chcące dojść do „czegoś swojego”, świadome odpowiedzialności i przewagi, jaką dało im ich pochodzenie.

Cała ta panorama właściwie nie rożni się zbytnio od polskiej rzeczywistości – w Argentynie różnice między zamożnymi a ubogimi są po prostu znacznie większe niż w Polsce, a elity, jak w dawnych czasach, wciąż krążą bardzo blisko władzy i jawnie dyktują warunki w niektórych sprawach. Dysonans, jaki dostrzegłam w Buenos Aires, był zdecydowanie jednym z ciekawszych doświadczeń tej podróży i jednym z powodów, dla którego miejsce to tak mnie zafascynowało.

_

1 Biznesowa dzielnica Buenos Aires, położona przy porcie. To tam znajduje się słynny futurystyczny most Puente de la Mujer. Wielu porteños przyznaje, że choć dzielnica jest piękna, to do samego miasta pasuje jak pięść do nosa.

2 Niektórzy mieszkają w nich też na stałe; są tam nawet szkoły.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *