Teresa Wilms Montt jest kobietą, z którą znajomość zawarłam kanałem z rzadka przeze mnie obleganym: za pośrednictwem kinematografii. Film okazał się być estetycznie nieprzykrą historią jej krótkiego i, jak to zwykle z krótkimi życiami poetek bywa – nad wyraz pasjonującego życia. O tym, że wkrótce umieścić miałam ją w panteonie moich chilijskich bogów inkaustu i stalówki, przekonałam się już w kilka minut po napisach końcowych, z łaski błogosławionego Internetu.
Los chce, że prócz bycia politeistyczną nekrofilką estetyczną mam niepokojący zwyczaj permanentnego oddawania swego serca poetom, których biografie później wnikliwie przeze mnie eksplorowane, okazują się obfitować w opisy aktów autodestrukcji, w przeważającej liczbie przypadków zakończone samobójczą śmiercią. Z pewnym niepokojem i zaciekawieniem przyglądałam się tej tendencji, próbując dociec przyczyny, dla której z taką namiętnością oddaję się lekturze samobójców. Zegar bił, nastawały noce, dni mijały, a ja trwałam w niepewności. U progu ćwierćwiecza trafiłam na zdanie iluminacyjne, zdanie-klucz, TO-ZDANIE, ukryte nieśmiało za fasadą słabego bądź co bądź artykułu o twórczości pisarskiej pewnego polskiego autora. Cechowała go frenetyczna ekstaza istnienia. Frenetyczna ekstaza, bingo! Nie o Ciorana się rozchodzi, a o młode słońce Meksyku! O śmierć spływającą lepkim nektarem z najjaskrawszych pąków. O nonszalancję względem konwenansu, o pogardę dla stabilizacji, o drwinę z bezpieczeństwa, o śmiech szyderczy nad porządkiem i rutyną! O głód życia szeroki jak rosyjski step, o bezbrzeżną fascynację chwilą, o pęd i zachłystywanie się radością, jednym słowem – o urokliwe szaleństwo utracjuszy. O wolność. Nawet, jeśli życie jest tylko wycieczką na spadochronie, a nie tym, czego byśmy w nim chcieli upatrywać.
María Teresa de las Mercedes Wilms Montt przyszła na świat w Viña del Mar jako druga z szeciu córek swoich nobliwych i prominentnych rodziców. Mogłoby się wydawać, że przynależność do tak zwanej klasy wyższej pozwoliła Teresie odebrać wszechstronne wykształcenie. Początek XX wieku w Chile nie był jednak dla intelektualistek łaskawy; materie, w których kształcono przyszłą poetkę, związane były głównie ze zwiększeniem szans na uczynienie z niej przykładnej żony i matki. Nie przeszkodziło to Teresie już od młodych lat przejawiać talentów w sferze artystycznej: grze na pianinie, śpiewie i nade wszystko w pisarstwie.
Latem 1910 roku, w trakcie jednego z rodzinnych bankietów, młodziutka Teresa zakocha się w o 8 lat starszym funkcjonariuszu podatkowym – José Manuelu Balbacedzie, spokrewnionym zresztą blisko z ojcem poetki. Rodzina sprzeciwia się tej miłości, co Teresa kwituje ucieczką z domu i zawarciem małżeństwa wbrew woli rodziców. Zostaje matką dwóch córek.
Małżeństwo szybko się rozpada, tak na skutek nie do końca nieuzasadnionej zazdrości i alkoholizmu męża, jak i dążenia Teresy związanego z poświęceniem się aktywności intelektualnej w kręgach dotychczas zarezerwowanych dla mężczyzn.
W trzech pierwszych latach małżeństwa rodzina nieustannie podróżowała po Chile. Ze względu na charakter pracy, mąż opuszczał Teresę na długie miesiące. Poetka czuła się samotna. Moment ten nie jest jednak płonny dla jej pisarstwa. W tym okresie powstają dzienniki, a Teresa nawiązuje bliskie znajomości z kluczowymi artystami i intelektualistami kraju. Styka się z myślą feministyczną i anarchistyczną. Zostaje masonką. Po raz pierwszy publikuje pod pseudonimem swoje utwory. Romanse i wątpliwe dla reputacji damy z wyższej klasy zaangażowanie w kontrowersyjne nurty społeczne i działalność artystyczną sprawiają, że Gustavo decyduje się odesłać żonę do rodziców. Ci z kolei, pragnąc poskromić jej niecne żądze i ukrócić frywolne postępki, mocą decyzji Rodzinnego Trybunału zamykają ją w klasztorze. Teresa źle znosi reżim kościelnej instytucji i izolację od córek: krótko po próbie samobójczej wydostaje się z konwentu, dokonując spektakularnej ucieczki z pomocą swojego kochanka i później wieloletniego przyjaciela, Vicente Huidobro. Poeci docierają do Buenos Aires.
To właśnie w Argentynie Teresa może poczuć się w pełni wolna: i jako kobieta, i jako pisarka. Pisze dla czasopisma „Nosotros”, z którym w swoim czasie współpracowała również Gabriela Mistral. W 1917 roku publikuje dwie książki: „Su ópera prima” i „Inquietudes sentimentales”, obydwie nowatorskie i odważne, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę płeć autorki. „Su ópera prima” jest zbiorem opowiadań utrzymanych w konwencji surrealistycznej, spójnej z nowymi prądami epoki. „Inquietudes sentimentales” to z kolei tomik erotyczno-spirytualnych pieśni, których tematyka, sensualność i nutka typowej dla ducha awangardy blasfemii wprawia w oburzenie krewnych pisarki i stanowi swego rodzaju skandalik w zachowawczym społeczeństwie Chile. Nieszczęśliwie zakochany w Teresie pomniejszy poeta popełnia na jej oczach samobójstwo. Trwa Pierwsza Wojna Światowa. Chilijka decyduje się wyjechać do Nowego Jorku i przyłączyć do Czerwonego Krzyża, jednak z powodu nazwiska, podejrzana o szpiegostwo, zostaje wykluczona z grupy wolontariuszy.
Rok później dociera do Madrytu, gdzie publikuje kolejne książki: „En la Quietud del Mármol” i „Anuarí”. Pierwsza z nich oscyluje wokół tematyki śmierci, przemijania i miłości. „Anuarí” z kolei jest hołdem złożonym niedoszłemu kochankowi. W 1919 Teresa ponownie sprowadza się do Argentyny, gdzie publikuje semiautobiograficzne „Cuentos para los hombres que todavía son niños”. Podróżuje po Europie, odwiedza stolice Wielkiej Brytanii i Francji, by wreszcie ponownie osiąść w Madrycie, gdzie wydaje znamienne w tytule „Mi destino es errar”.
Teresie, od lat nie widującej swoich córek, udaje się w końcu spotkać z dziećmi w Paryżu, ale ponowne rozstanie powoduje załamanie psychiczne autorki. Teresa umiera w wieku 28 lat na skutek spożycia za dużej dawki środków uspokajających. Na ostatnich stronach swojego dziennika zanotuje jeszcze: „Umrzeć, poczuwszy wszystko i nie będąc niczym…”.
Poniżej przedstawiam utwór, który w mistrzowski sposób żongluje tematami okrytymi w Chile zasłoną milczenia: kobiecą seksualnością i sferą religijną. Wilde powiedział kiedyś, że nie ma książek moralnych i niemoralnych – są tylko te dobrze i źle napisane. Odrzucając więc warstwę kontrowersji wokół treści postępowego, zważywszy na kontekst czasoprzestrzenny, utworu, przyznać muszę, że wybór mój kierowany był nade wszystko afiliacją względem symbolu ognia i poczuciem, że rzecz jest piekielnie dobra.
A. Śmierzchała
„Belzebub”
Moja dusza, błękitna kolumna dymu, płynie ku
niebieskiej kopule.
Błagalnie wzniesione ramiona tworzą
alabastrowe wrota świątyni.
W ekstazie moje oczy, utkwione w misterium, są dwojgiem
szafirowych latarni, na których dnie płonie boska miłość.
Cień kładzie się zaćmieniem na mojej modlitwie,
złoty cień w pióropuszu oszalałych płomieni.
Piękny cień pochylony w uśmiechu, gładzący jedwabiste
pęta długich rozświetlonych włosów.
To cień, który spogląda spojrzeniem z otchłani
na której skraju otwierają pąki czerwone kwiaty grzechu.
Zwie się Belzebub, wyszeptał mi to w głąb
ucha, zsyłając na mnie gorączkę i chłód.
Lód zdjął moje wargi
Serce rozgrzało się do czerwoności rubinu i żarem
wypala mi pierś.
Belzebub. Przybył Belzebub, zwodząc moją
niebieską modlitwę w aksamitną czerń swojej buntowniczej duszy.
Filary moich ramion stały się na powrót ludzkie, tracą
swą pionową formę, rozciągnięte w namiętnym drżeniu.
Latarnie moich oczu skrzą się zielonym blaskiem wznieconym
przez miłość, grzeszne i pragnące ofiarować się Bogu; podążają
niespokojnie za złotym cieniem skąpanym w rozżarzonym wirze
ognia wiecznego.
Belzebubie, archaniele zła, czemu niepokoisz duszę
która zwraca się ku Bogu, duszę, która zdążyła zapomnieć
o cudownych urokach grzechu pierworodnego.
Belzebubie, mój najdroższy, moja zgubo…