Salta ocieka upałem i słońcem. Przyczajone miasteczko sprawia wrażenie dużo mniejszego niż jest. Niewysoka zabudowa, nieduże place i wąskie ulice sugerują, że w tej prowincjonalnej miejscowości panuje drobnomieszczański spokój.
Nic bardziej mylnego. Jest 31 grudnia, słońce przygniata nas do rozgrzanego asfaltu, gdy próbujemy trochę pozwiedzać miasto, brnąc przez przelewające się we wszystkie strony tłumy ludzi. Prawie nic z tego nie pamiętam: główny plac, ulicę, przy której stał nasz hostel, knajpę, w której zjedliśmy kolację, kilka kościołów i publiczną mównicę. Bardzo szybko zdecydowaliśmy się uciekać dalej na północ.
I tu mała dygresja: siadanie za kółkiem w Ameryce Południowej. Właśnie Salcie moje umiejętności zostały poddane najwyższej, jak dotąd, próbie. Wąsko, ciasno, jednokierunkowe ulice, skrzyżowanie co 100 m (sistema de cuadras), nieobecność sygnalizacji świetlnej – to wszystko przy nieznajomości miasta tworzy niezłą mieszankę, owocującą ogromnym stresem.
Dodajmy, że w Ameryce Południowej sygnałów dźwiękowych używa się znacznie częściej niż Europie, a kultura jazdy jest pojęciem, powiedzmy, abstrakcyjnym. Przykład: jadąc autostradą niejednokrotnie mijaliśmy wielce zadowolonych z siebie kierowców niezdolnych do jazdy jednym pasem. Metoda jest równie interesująca, jak i ich wytłumaczenie: ponieważ czują się bezpieczniej, mając szeroki pas ruchu, wolą jechać “okrakiem”, zajmując de facto dwa pasy, ignorując ponadto wszystkich trąbiących współużytkowników dróg.
Ale wróćmy do naszej przeprawy przez Saltę. Po jakichś 2 minutach jazdy zatrąbiłam po raz pierwszy na przeładowany skuter wiozący trzy osoby i koguta w klatce (pojazdy jednośladowe są niezwykle popularne w Argentynie; zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, przemieszczają się na nich całe – sic! – rodziny). Stworzenie nastroszyło pióra i rozdziawiło dziób, ale wehikuł przyspieszył, więc ptakiem mocno zarzuciło i cała banda znikła mi z oczu. Po kolejnych 10 minutach i coraz częstszym trąbieniu wychyliłam się przez okno i nawrzeszczałam na kierowcę samochodu dostawczego, który próbował wymusić pierwszeństwo. Mój towarzysz podróży patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami i ustami, a ja, zlana zimnym potem, zacisnęłam zęby i jechałam dalej. Na następnym skrzyżowaniu czułam się już jak ryba w wodzie, trąbiąc i klnąc, na kogo popadnie. Poczułam się bardzo zargentynizowana. Wyjazd z Salty na krajową drogę prowadzącą do San Salvador de Jujuy zajął nam jakąś godzinę.
Gdy wyjechaliśmy z miasta, ruch właściwie natychmiast zelżał. Kręta szosa prowadziła nas pomiędzy jeziorami – w jednym odważyliśmy się nawet nielegalnie wykąpać. Woda była ciepła i gęsta od mułu, dno nieprzyjemnie błotniste i śliskie. Dość szybko w polu naszego widzenia pojawiło się towarzystwo – samotny gaucho z psem i niewielkim stadkiem krów. Czmychnęliśmy, nie zamieniając z nim ani słowa, tak na wszelki wypadek.
A potem dotarliśmy do Jujuy. Znaleźliśmy nocleg tuż przy głównym placu miejskim, otoczonym palmami i z fontanną na środku. Upał wciąż był nie do zniesienia: pomimo, że byliśmy bardzo głodni, nie mielismy ochoty nic zjeść, aż nie zaczęło się ściemniać. W ostatnim otwartym barze (w końcu była noc sylwestrowa, większość knajp organizowała płatne imprezy) zjedliśmy, pod czujnym i ciekawskim okiem stałych bywalców (sami mężczyźni) i zaopatrzyliśmy się na następny dzień oraz na noc sylwestrową (małe butelki szampana i Pringelsy – następnego dnia chcieliśmy jechać dalej na północ).
Sylwestra spędzliśmy na opustoszałym głównym placu. W całym mieście panowała cisza, choć w niemal wszystkich oknach paliły się światła. Raz na jakiś czas dostrzegaliśmy przemykającą chyłkiem wystrojoną parę, najwyraźniej spieszącą na jakąś imprezę. O północy zaczęły strzelać fajerwerki – jedyny znak, że Jujuy również wyczekiwało nadejścia Nowego Roku. Na plac wyszły może ze dwie albo trzy rodziny z dziećmi. Kanonada trwała jakąś godzinę, a potem miasto znów ucichło. Nazajutrz trwało w tej ciszy, zalane zimnym deszczem – my zaś zrobiliśmy sobie wycieczkę i osiągnęliśmy skrajny punkt północny naszej wyprawy: Salinas Grandes.