13. Chilijskie wybory

Nie będę ukrywał, że wybory w Chile mnie rozbawiły. Plakaty wyborcze w związku z prawyborami były na ulicach właściwie już w lipcu, gdy przyjechałem do Chile. W ostatnich tygodniach było ich oczywiście coraz więcej. Do tego po chodnikach walały się ulotki. Mam wrażenie, że pod koniec ulice były bardziej oblepione, niż są zazwyczaj w Polsce. Poza zwykłymi bilbordami i plakatami przyklejanymi do murów były też duże płachty na drewnianych stelażach przywiązywanych do drzew i słupków. Chociaż niczym dziwnym nie były domalowane wąsy na zdjęciach kandydatek lub powycinane twarze, to zaciekawił mnie pan w garniturze idący ulicą i przewracający wszystkie napotkane stelaże z wizerunkiem Michelle Bachelet.

Interesująca była też dwudniowa debata w telewizji. Na pytania dziennikarzy odpowiadali w niej wszyscy kandydaci. Widać było wyraźnie, że Michelle Bachelet jest dzięki doświadczeniu politykiem najlepiej przygotowanym do rządzenia krajem, a być może nawet jedynym, który się do tego nadaje. Na szczególną uwagę zasługiwali Alfredo Sfeir i Roxana Miranda.

Alfredo Sfeir Źródło: theclinic.cl
Alfredo Sfeir
Źródło: theclinic.cl

Pierwszy jest spirytystą, jeśli dobrze zrozumiałem. W każdym razie na pewno jest bardzo uduchowiony i we wszystkich punktach swojego programu napisał o konieczności zmiany mentalnej. Dodając do tego charakterystyczny ubiór, fryzurę i dostojny sposób mówienia, nie bez powodu jednemu z internautów skojarzył się z Gandalfem. Poza tym stawiał na ekologię i już w dzień po wyborach fanpejdż „Alfredo Sfeir na ministra środowiska” miał ponad 15000 fanów.

Z kolei Roxana Miranda to „głos ludu”. Prosta kobieta, głosząca komunistyczne hasła i właściwie nie mająca programu. Nie potrafiła odpowiedzieć na żadne pytanie dotyczące jej pomysłów na poprawę sytuacji np. w bezpieczeństwie. Jej chyba jedynym celem było pokazanie nierówności społecznych i problemów najbiedniejszych. Jest liderką ruchu lokatorów i to temat eksmisji poruszała najchętniej. Chociaż była wyśmiewana jak Krzysztof Kononowicz, wiele osób przyznawało, że zwraca uwagę na rzeczywiście najważniejsze codzienne problemy Chilijczyków.

Zwyczajem zupełnie dla mnie zaskakującym jest prowadzenie rozmowy między politykami a dziennikarzami na „ty”. Wszyscy kandydaci funkcjonują tutaj zresztą raczej pod swoim imieniem niż nazwiskiem. Mieliśmy więc plakaty z wielkimi napisami „Evelyn 7” (siedem to jej numer na liście i zarazem najwyższa ocena w szkolnej skali), „Michelle”, „Roxana” itd. Chile nie jest tu wyjątkiem, bo np. prezydent Brazylii też jest znana raczej jako Dilma.

Dzień przed wyborami dowiedziałem się, że członkowie komisji wyborczych są tutaj losowani wśród wszystkich mieszkańców okręgu. Odmowa przyjęcia funkcji skutkuje mandatem. Jeśli osoba wylosowana nie stawi się o odpowiedniej porze w lokalu, pierwsi wyborcy, którzy się tam pojawią, zostają posadzeni na jej miejscu. Nic więc dziwnego, że nikt nie chce głosować rano. Podobno w zeszłym roku w ten sposób uziemiono staruszka, który przyszedł do lokalu w klapkach i szlafroku, chcąc mieć spełnienie obywatelskiego obowiązku za sobą i położyć się z powrotem do łóżka.

Sam lokal wyborczy nie wygląda szokująco, poza tym, że jest strzeżony przez żołnierzy. Karty do głosowania mają fikuśne kształty i po zaznaczeniu swojego wyboru należy odpowiednio je złożyć i zakleić. Następnie wrzuca się je do przezroczystych skrzyń z napisami “presidenciales”, “senadores” itd.

Wyjątkowo zabawny był natomiast sam koniec dnia. Wybory trwały od 8 do 18. W napięciu czekałem na przedstawienie wyników sondaży o 18:00. Okazało się jednak, że tutaj żadne sondaże exit poll nie są prowadzone, za to bardzo szybko pojawiają się wyniki z pierwszych komisji wyborczych, ponieważ na każdą z nich przypada ok. 150 wyborców. W dodatku liczenie głosów odbywa się w bardzo widowiskowy sposób. Dziennikarze wraz z kibicującymi wyborcami tłoczą się wokół przewodniczącego komisji, który otwiera każdy głos, pokazuje go zebranym i wykrzykuje zaznaczone nazwisko. Inna osoba zajmuje się liczeniem, a kibice cieszą się z każdego oddanego na ich kandydata głosu. Np. „Michelle Bachelet! – Brawoo!!”. Na dole ekranu cały czas wyświetla się tabelka z twarzami kandydatów i liczbą głosów oddanych na nich przy danym stole. Po chwili przenosimy się do innego lokalu lub innego stołu i emocjonujemy się dalej w ten sam sposób. Dla urozmaicenia dziennikarz w terenie może się zastanawiać, czy dany głos na pewno był ważny.

Ze studia komentowane są spływające z całego kraju wyniki, co nie różni się bardzo od tego, co możemy zobaczyć w Polsce. Podobne są również relacje ze sztabów wyborczych i reakcje kandydatów. Po podliczeniu głosów oddanych w wyborach prezydenckich komisje zabierają się za głosy w wyborach parlamentarnych. Tutaj komentatorzy mają już czasem problemy, ponieważ system jest skomplikowany. W każdym okręgu wyborczym wybiera się dwóch senatorów. Kandydat, który zdobywa największą liczbę głosów zostaje pierwszym z nich. Drugim może zostać osoba z drugiego lub trzeciego miejsca, zależnie od przynależności partyjnej. Żeby wybrani zostali dwaj kandydaci z jednej listy, muszą oni uzbierać w sumie dwa razy więcej niż kandydaci drugiej listy razem. Na przykład jeśli kolejni kandydaci zdobywaliby: A – 30%; A – 29%; B – 22%, B – 19%, to do senatu weszliby pierwszy kandydat z partii A i pierwszy kandydat z partii B, ponieważ partia A nie uzbierała w sumie dwa razy więcej głosów w regionie niż partia B.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *