Podczas mojego prawie siedmiomiesięcznego pobytu w Buenos Aires dzielnicę La Boca odwiedziłam dwukrotnie, w nieznacznym odstępie czasu. Niemiłosierny upał nie zachęcał do krążenia po turystycznej uliczce El Caminito ani wzdłuż portowych doków, a już na pewno nie pomiędzy tamtejszymi conventillos, zajmowanymi przez całe rodziny, i to już od pokoleń. Ale i tak tam wróciłam, w jakiś pokręcony sposób zafascynowana odstawianą dla turystów szopką, zderzającą się boleśnie z rzeczywistością.
Historia tej dzielnicy sięga XVI wieku, kiedy to Pedro de Mendoza założył w miejscu dzisiejszego portu pierwszą osadę, która później przerodziła się w Buenos Aires. Osadę nazwano Fuerte de Santa Maria del Buen Ayre.
Położona a południowym skraju Buenos Aires La Boca to zatem pierwsza dzielnica miasta. Swą nazwę – La Boca (dosłownie: usta, ale słowo oznaczające ujście rzeki, czyli desembocadura, wywodzi się właśnie od niego) – wzięła od lokalizacji. To właśnie w tym miejscu rzeka Riachuelo wpada do Rio de La Plata. Aż do XIX wieku La Boca była praktycznie niezamieszkana, pełniąc jedynie funkcję portu. Jednak wraz z falą emigracji, której początek datuje się na 1830 rok, zaczęły się na jej terenie osiedlać pierwsze rodziny, przede wszystkim przyjezdne, głównie genewscy Włosi. Po epidemii żółtej febry w La Boca zrobiło się tłoczniej: najubożsi mieszkańcy miasta przenosili się bowiem masowo na południe. Wówczas dzielnica ta zaczęła się szybko rozrastać.
Cechą charakterystyczną i znakiem rozpoznawczym dzielnicy są kolorowo malowane domy z blachy. Marynarze, pragnąc jakoś uatrakcyjnić wygląd skromnych domostw, malowali je farbami, które zostawały po malowaniu statków. Rzadko jednak mieli tyle farby, aby pomalować cały dom na jeden kolor – stąd papuzie połączenia czerwieni, niebieskiego, zieleni i żółtego. Wewnątrz budynki te zwykle miały spore patia ze wspólną pralnią, kuchnią i wychodkiem; naokoło tej dzielonej przez wszystkich mieszkańców conventillo przestrzeni mnożyły się małe pokoiki, zajmowane nieraz przez całe rodziny.
W 1895 roku La Boca była drugą co do wielkości dzielnicą Buenos Aires: zamieszkiwało ją, wedle danych, 38 tysięcy osób, z czego 14 tysięcy było Włochami, a 17 tysięcy już identyfikowano jako Argentyńczyków.
Dziś odcinek zwany El Caminito próbuje (z marnym skutkiem) odtworzyć atmosferę tamtych czasów. Historyczne conventillos są otwarte dla zwiedzających, można w nich nawet zjeść obiad lub zakupić pamiątkowy magnes, figurkę czy inne szpargały, z których wiele nie ma nic wspólnego z historią tego miejsca. Słabo opłacani tancerze nerwowo markują tango w kiepskich restauracjach, można sobie też zrobić zdjęcie w jednej z charakterystycznych tanecznych figur, naganiacze proponują różnego rodzaju wycieczki i usługi.
Ale za tą kolorową, głośną i niezbyt atrakcyjną fasadą kryje się prawdziwa La Boca. Wystarczy przejść kawałek w głąb, żeby trafić na prawdziwe conventillos, pełne umorusanych dzieci bawiących się pomiędzy chmarą psów i kotów. Budynki nadal są kolorowe, tylko wyblakłe od bezlitosnego argentyńskiego słońca. Tuż obok nich wyrastają nieśmiało maleńkie kopie villas – nielegalnie stawiane na zajmowanych trawnikach lub budowane w ruinach opuszczonych domów. Większość budynków buduje się na wysokich fundamentach – niegdyś zapewne tereny te regularnie zalewała rzeka. Przy ulicy Caffarena pod numerem 64 znajduje się znana i lubiana knajpa El Obrero (Robotnik). Można tam spróbować zjeść pyszny i niedrogi obiad, jeśli trafi się akurat wolny stolik. Ja czekałam 40 minut przed niepozornymi drzwiami, ale było warto. W ofercie: owoce morza i pyszna argentyńska wołowina przyrządzana na parilla, czyli na tradycyjnym grillu. Do tego vino de la casa albo po prostu lokalne piwo.
La Boca to też siedziba bodaj najsłynniejszego i najpopularniejszego piłkarskiego klubu z Buenos Aires, Boca Juniors. Ulice La Boca zresztą hołdują zespołowi i jego niegdysiejszej gwieździe, Diego Maradonie, na wszelkie sposoby: murale i graffiti z wizerunkiem piłkarza i w barwach klubu znajdziemy na każdym rogu.
Obecne tendencje polityczne w Argentynie w tej chwili mocno faworyzują południowe dzielnice miasta – od początku uboższe, utożsamiane z klasą robotniczą, od czasów Perona stanowią ważny elektorat, o którego przychylność biją się politycy. Duma ich mieszkańców i lokalny patriotyzm nieustannie mnie zadziwiały – odniosłam zresztą wrażenie, że Argentyńczyków ogólnie cechuje brak dystansu do samych siebie. Trudno też mówić o „kolorowej biedzie”, którą euopejski turysta wyobraża sobie jadąc do Indii czy do Brazylii. Nad dzielnicą La Boca wisi ciężka chmura melancholijnej zadumy, jakiś żal, może tęsknota. Coś, co przyciąga, ale coś, czego nie można zrozumieć, będąc obcym.