MG: Czego panu brakuje z polskiego jedzenia?
RM: Kiełbasy bardzo brakuje, absolutnie [śmiech]! Pierwszy raz po wojnie przyjechałem do Polski z Paryża w ’90 roku autobusem, bo chciałem zobaczyć trochę te Niemcy okupowane, jak to wygląda wszystko. Przyjechaliśmy do Polski, na granicy był las. Pierwsza rzecz, którą zrobiłem, to wziąłem w objęcia policjanta polskiego. Powiedziałem mu od razu: „a teraz prowadź mnie na kiełbasę!”. I rzeczywiście w lesie tam sprzedawali gorącą kiełbasę. Więc najpierw uściskałem policjanta, a potem zjadłem kiełbasę.
A ostatnim raz jak byłem w Polsce w ’99 roku, to wszyscy tutaj w Chile prosili mnie, żebym śledzie przywiózł. Przywiozłem walizkę śledzi. Jak na granicy polskiej jeszcze celnik otworzył i poczuł te śledzie, to powiedział „jedź pan z tymi śledziami, smród taki!”. Musiałem wszystkim śledzie przywieźć, ale kiełbasy nie wolno, nie da rady. Za to śledzie już tutaj można dostać.
Poza tym flaki, wszystkie typy chłodników, pierogi z czarnych jagód, o! Ze śmietaną. To bym tu zjadł zaraz dwieście pierogów najmniej! W ogóle czarne jagody.
MG: A tutaj nie ma jagód?
RM: Ja nie widziałem czarnych jagód tutaj. Czegoś z makiem mi jeszcze brakuje, makowca. Tutaj nie jedzą maku, bo mówią, że to narkotyk. Albo kwaśne mleko z kartoflami! Ja nie rozumiem – Peru jako tako jeszcze, ale Chile nie ma pojęcia o gotowaniu kartofli. I nie ma kartofli małych nigdy. A myśmy jedli młode kartofle i kwaśne mleko na przykład. Kurczaki. Tutaj to nie kurczaki, tylko stare kury dają i mówią pollo. Co za pollo! Stare kury! A u nas to jeden kurczak był na osobę. Były małe rzeczywiście. Mizeria! Ach, nie no… No i nasze wyroby różne – wiśniak, śliwowica, no fantastyczne!
W Poznaniu przed wojną był taki lokal, który się nazywał Hungaria. To był bardzo elegancki lokal, malutki, gdzie przy każdym stoliku był taki mały piecyk i piekli rydze. Jedliśmy raki, pstrągi. Te wszystkie ukraińskie dania… Albo kwas chlebowy. Co jeszcze…? No tak, dziczyzna. Na miłość boską, takie polskie kuropatwy, zające! Kto by tam jadł królika! Ale sarny to mi zawsze żal było. Jeszcze po wojnie, po obozie koncentracyjnym, nie wiem dlaczego, ja lubiłem polować, jak byłem bardzo młody. Teraz nie mógłbym. Jakbym zobaczył sarnę i ona by popatrzała na mnie, nie mogę! Może dzika tak, ale do sarny w żadnym wypadku nie mógłbym strzelać. A jednak sarna jest dobra, he, he!
Ale nasza kuchnia to naturalnie nie jest kuchnia na Południową Amerykę. To jest kuchnia na zimny klimat. Za to tutaj jadłem befsztyk z wieloryba! Wspaniały! Teraz jest zabroniona sprzedaż, ale jeszcze parę lat temu w Valparaíso, Viña del Mar było bardzo dużo sklepów, które tylko sprzedawały mięso z wielorybów. Świetne, świetne!
Ale Chile to nie ma nic – pastel de choclo, nic poza tym. Kiełbasy – złe. Curanto – mięso, ryby, wszystko razem. Paskudne! Może humitas, te z kukurydzy, jeszcze jakoś znoszę. To jest ciekawe, że Peru ma bardzo dobrą kuchnię, słynne są peruwiańskie ryby, świetnie je robią. A tutaj tyle kilometrów jest tego morza, a ryb nie lubią jeść.