1. Buenos Aires – pierwsze starcie

Najpierw była literatura – wysłużony tom opowiadań Cortázara, podsunięty przez ojca. Tenże tom po moich niezliczonych lekturach zniszczył się jeszcze bardziej – tekturowa okładka dawno się już przetarła na zagięciach, niektóre kartki się poluzowały. A na pierwszej stronie naszkicowałam pisarza pijącego mate.

Potem była muzyka, przefiltrowana przez popkulturowe szkiełko – genialne sceny taneczne z musicali. Najbardziej w pamięć zapada cover piosenki Roxanne w filmie Moulin Rouge oraz dowcipna La cumparsita tańczona w Pół żartem, pół serio.

I jeszcze koncert Manaamu, Kora śpiewająca Boskie Buenos – tuż pod sceną, z kuzynkami tańczyłyśmy jak szalone.

Tak w moim życiu pojawiła się, niemal niepostrzeżenie, Argentyna. Nie było to szaleństwo, ani obsesja – nie połykałam książek ani filmów, nie chłonęłam muzyki, nie zapisałam się na lekcje tanga. Ciekawość rosła stopniowo, w mojej głowie jednak nigdy nie pojawiło się żadne konkretne wyobrażenie o tym, tak dla mnie odległym, kraju. Fascynacja narodziła się, gdy po raz pierwszy stanęłam na argentyńskiej ziemi, w Buenos Aires, 20 lipca 2012 roku.

*

Jest wcześnie, temperatura oscyluje gdzieś w okolicach 0ᵒ Celsjusza. Nerwowy tłum tłoczy się przy kontroli celnej – pobierają odciski palców i robią zdjęcie twarzy. W paszporcie z hukiem ląduje pieczątka z adnotacją: „Turista 3 meses”. Jeszcze tylko odbiór i kontrola bagażu; czekając w kolejce zakładam przezornie zabrany sweter, płaszcz oraz ciepłe buty.

Jest 20 lipca, ósma rano, właśnie wylądowałam na lotnisku Ezeiza w stolicy Argentyny. Spędzę w niej 7 miesięcy.

*

Autobus wiezie mnie przez zimowy krajobraz przedmieść. Przede mną wyłaniają się złożone byle jak klockowate domki, sklecone przez najbiedniejszych. Na takie osiedla mówi się villas, czyli osady, i jeszcze wiele razy przyjdzie mi się im przyglądać. Taka villa w Buenos Aires wyrasta nawet tuż za dworcem Retiro przy Plaza San Martín, obok Microcentro, czyli ścisłego serca miasta. Po drugiej stronie torów znajduje się natomiast niegdyś najbogatsza, a dziś najbardziej turystyczna dzielnica miasta – Recoleta.

Największa z nich to Villa 21, czasem nazywana też Villa 21-24, mieści się w południowo-wschodniej części miasta, w dzielnicy Barracas. Według oficjalnych szacunków mieszka tam ponad 45 tysięcy osób. Mieszkańcy jakoś doprowadzili do tego, by mieć dostęp do wody oraz prądu. Gdy im go odłączają, wychodzą na najbliższą autostradę i blokują ją dopóty, dopóki nie uzyskają ponownie owego dostępu. Mieszkańcy villas to przede wszystkim imigranci z Paragwaju, Boliwii i Peru. Żyją w samodzielnie zbudowanych domkach, a te często mają już po kilka pięter, ponieważ ich rodziny rozrastają się szybko. Wielu z nich przebywa w Argentynie nielegalnie, choć, według krytyków aktualnych władz państwowych, dziś dużo łatwiej imigrantom zalegalizować swój pobyt. Wedle sceptyków polityka ta ma zapewnić rządzącemu stronnictwu, Frente para la Victoria, wierny elektorat, którego lojalność ma również gwarantować rozwinięta polityka socjalna.

Małe domki rosną coraz bardziej, z porannej mgły wyłaniają się pierwsze bloki, apartamentowce, wielkopowierzchniowe centra handlowe na przedmieściach. Tu i tam dostrzegam zaniedbane kamienice, pamiętające świetność innych czasów. Przedmieścia niepostrzeżenie wsiąkają w miasto. Ciepłe światło porannego słońca zalewa budynki, ale zaraz przysłonią je coraz gęstsze chmury.

Autobus zatrzymuje się na dworcu u styku kilku dzielnic. Tuż przy stacji kolejowej Retiro. Plaza San Martín wre – wszędzie słychać krótkie, szarpane dźwięki samochodowych klaksonów, pisk opon, pokrzykiwania kierowców, przechodniów i ulicznych sprzedawców.

W centrum placu stoi wieża z zegarem, nazywana Torre Monumental. Otacza ją nieduży park, ukośnie poprzecinany alejkami biegnącymi ku wieży. Sam plac jest dziełem Carlosa Leona Thays, syna Carlosa Thays, sławnego architekta francuskiego pochodzenia, który na stałe osiadł w Argentynie. Granice parku wyznaczają ulice Avenida Santa Fe, Avenida Libertador, Maipu, Florida oraz Crucero General Belgrano.

Z Plaza San Martin widać jeden z moich ulubionych budynków w Buenos Aires, edificioKavanagh – jeden z pierwszych drapaczy chmur w Ameryce Południowej, swego czasu najwyższa betonowa konstrukcja na świecie. Jego nietypowa forma i detale w stylu Art Déco z jednej strony zupełnie nie pasują do otaczającej go architektury, z drugiej – stolica Argentyny to, jak się wyraził mój znajomy, poważny przypadek architektonicznej sraczki – nic do siebie nie pasuje, więc właściwie czemu wadzi Kavanagh

Plaza San Martin to piękny plac, ale bliskość dworca i wspomnianej już villi sprawia, że ruch niemalże nie ustaje, co dla przyjezdnych może wyznaczać puls miasta i stanowić o jego różnorodnej malowniczości, mieszkańcy jednak narzekają, przede wszystkim na brak bezpieczeństwa. Nie pomaga szacowne otoczenie: kamienice z ogromnymi mieszkaniami, park pełen drzew, które w listopadzie kwitną na fioletowo, ani hotel Sheraton. Przy Plaza San Martin spotkać można wiele biednych osób, mieszkających wprost na ulicy, które z wyboru bądź braku środków nie żyją nawet wewnątrz villi. Niektórzy pod zacieniającymi chodnik arkadami wzdłuż Avenida Libertador i Paseo Colón urządzają sobie całe domy z komodami, łóżkami i kuchniami. Wszędzie stoją prowizoryczne stragany, kioski uginają się od zakurzonych kolorowych magazynów, plastykowych dupereli i kiczowatych gadżetów z napisami w stylu „I <3 Buenos Aires”, z budek z dykty sączą się zapachy podejrzanych hot-dogów (po argentyńsku pancho). Są też zapyziałe przystanki autobusowe, fruwające śmieci, bezpańskie psy i umorusane dzieci biegające to tu, to tam, próbujące wyżebrać kilka pesos, lub uczące się trudnego fachu kieszonkowca. Z przenośnych radioodbiorników na baterie płynie cumbia, straszny, rytmiczny gatunek muzyczny, którego każdy utwór brzmi tak samo, a jednak jego popularność bije wszelkie rekordy. Ze stacji metra, której wyjście znajduje się bezpośrednio w budynku dworca, wciąż wylewają się tłumy ludzi, kasy biletowe pociągów podmiejskich są obłożone w ciągu całego dnia. Słowem, życie aż się kotłuje.

Ale pierwszego dnia nie jestem jeszcze do końca świadoma tego wszystkiego. Półprzytomna i oszołomiona, zaciskam dłonie na rączkach walizek, wyglądam z niepokojem z czystego i schludnego budyneczku dworca Manuel Tienda León, mieszczącego się właśnie przy Plaza San Martín. Pamiętając o przestrogach udzielonych mi przez moją przyszłą gospodynię, rozglądam się nerwowo, a w końcu zbieram się na odwagę i pytam pracownika linii autobusowej, gdzie znajdę taksówkę.

Jednym z uroków Buenos Aires jest na pewno życzliwość jego mieszkańców, zwłaszcza wobec nowo przybyłych. Pomimo nieustająco czyhających na turystów kieszonkowców i opinii, jakie wygłaszają o sobie nawzajem rodowici porteños, ludzie często są przemili i bezinteresownie pomocni. Posiadają jakiś szósty zmysł, jakim natychmiast lokalizują Europejczyków, do których żywią szczególne uczucia.

Więc zaczepiony przeze mnie pracownik, natychmiast nakazuje mi usiąść i upewniwszy się, że jest mi wygodnie, zapewnia mnie, iż zaraz będzie dla mnie taksówka. Nie mija minuta, a podchodzi do mnie ten sam pracownik z kierowcą, pomagają mi z bagażami. Obaj uważnie wysłuchują, dokąd muszę dojechać i od razu informują mnie o cenie przejazdu (szokująco niskiej, notabene).

Dziesięć minut później jestem już przy ulicy Quintana, miejscu, które stanie się moim domem na najbliższe pół roku. Zaczęła się moja argentyńska przygoda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *