Chyba nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy wylądowałam w Bogocie. Hiszpańskie powiedzonko “cruzar el charco”, tłumaczone dosłownie jako “przekroczenie kałuży”, a którego znaczenie przenośne to “przekroczyć Ocean Atlantycki”, nabrało dla mnie zupełnie innego znaczenia. Nazwa lotniska nie jest przypadkowa. Hiszpańscy konkwistadorzy właśnie terytorium Bogoty uznali za krainę doskonałości zwaną, a to niespodzianka, El Dorado.
Kontrola na lotnisku idzie dosyć sprawnie, chociaż po tak długiej podroży człowiek chciałby wziąć walizkę i po prostu wyjść. Pierwsza kontrola: kontrola migracyjna. W kolejce spotkałam polską rodzinę, od razu jakoś raźniej. Szybko podeszłam do okienka, podałam paszport, uśmiechając się serdecznie, mając nadzieje, że to formalność, że czeka mnie tylko huk stempla i adiós. Niestety, zostałam zaskoczona pytaniami o adres rodziny, u której będę mieszkać, dokąd dokładnie jadę… Wiedziałam tylko tyle, że moim miejscem docelowym jest miasto Montería, że będę mieszkała u rodziców mojego chłopaka i że, jak Bóg pozwoli, może znajdę prace albo wyrobię praktyki i tyle. Pani z personelu lotniska poprosiła mnie o numer telefonu jakiejś osoby, która na mnie czeka w Kolumbii. Podałam jej moją komórkę, żeby sobie spisała spokojnie numer Luisa. Zrobiło mi się jednak niezręcznie, bo podając jej telefon przypomniałam sobie, że jest on zapisany, jako: “Mi futuro esposo”, czyli “Mój przyszły mąż”. Nie miałam czasu na szybka zmianę nazwy. Reakcja Pani z personelu bezcenna. Przynajmniej dostarczyłam jej trochę rozrywki na koniec dnia. Na koniec Pani chyba chciała przywrócić powagę sytuacji i zwróciła mi uwagę, że na lotnisku zawsze mogą mnie wypytać o adres itp. Zapamiętam. Wcisnęłam telefon z paszportem do torebki i ruszyłam dalej.
Na walizkę się trochę wyczekałam i bardzo się niecierpliwiłam. Luis stał już na zewnątrz, czekał na mnie. Wreszcie odebrałam część mojego dobytku i rzuciłam się biegiem do wyjścia. Niestety, okazało się, że muszę wypełnić formularz: co przewożę, czy w moim portfelu mam plik banknotów, czy może mam jakieś roślinki w walizce. Uprzejmy strażnik pożyczył mi długopis. Ponownie musiałam się tłumaczyć z braku adresu, podawać mój numer kontaktowy. Oddałam formularz i przeszłam “walizkową” kontrolę. Opuściłam lotnisko. W ramionach ukochanego, typową dla Kolumbii żółtą taksówką udałam się do mieszkania jego kuzynki. Nareszcie razem.