Oglądałam kiedyś zawzięcie kolumbijską telenowelę „Pasión de Gavilanes”. Jako młody, rozmarzony roztrzepaniec widziałam siebie w tych zawadiackich kapeluszach, na koniu, przeczesującą tropikalne chaszcze w celu dotarcia do swojej pięknej finca – hacjendy. Wszystko w rytmie cumbii, albo música ranchera, llanera, joropo czy mruczenia krów gdzieś tam w oddali. No i proszę! Podziało się! Otóż tysiąc lat później wylądowałam w miejscowości zwanej „Bramą Llanos”. Gdzieś nawet czytałam, że niedaleko kręcili „Pasión”… Szaleństwo!
Witam zatem w Villavicencio! Żar tu się leje z nieba, nie daje żyć. A niby jestem 70 km od Bogoty. Różnice temperatur jednak są kolosalne. Podczas 4 godzinnej przygodowej, awanturniczej przeprawy Bogota-Villavicencio z godziny na godzinę ściągasz z siebie coraz więcej ciuchów. I tak z 18 stopni płynnie wbijasz w 35 stopniowe piekiełko. Villavo (tak tu zwane) to taki kilkusettysięczny kowbojski kurort kolumbijski. Kurort przeważnie dla Bogotan, bo na obcokrajowców nie robi szczególnego wrażenia (backpackersi raczej przyjeżdżają do miasta tylko dlatego, że jest po drodze do oszałamiającego, wstrzymującego oddechy Caño Cristales, ale o tym później). Ci ze stolicy wpadają tu masowo weekendami. Smażą swoje zacne cztery litery gdzieś nad brązową rzeką, wydają pensje w jednym z sześciu centrów handlowych, delektują się najlepszym kowbojskim – llanero style mięsiwem – mamoną, wlewają w siebie hektolitry guaro – anyżowej wódki aguardiente. Najlepiej czynić to w stolicy rumby, w dzielnicy 7 agosto lub w największym kolumbijskim klubie Los Capachos. Zatem weekendy są cudowne! Rozpychanie łokciami wskazane.
Villavo jest prawdziwą bramą do Llanos. Będąc w jakimkolwiek punkcie widokowym, z jednej strony widać majestatyczne zielone góry, których szczyty wiecznie chowają się w chmurach, natomiast z drugiej strony urwał się ląd. Jest tak płasko, że aż za płasko. To właśnie te słynne Llanos. Tam odbywają się najciekawsze wydarzenia w regionie. W małych pueblos, typu Malocas można doświadczyć niesamowitych popisów zręczności kowbojskiej w ujeżdżaniu byków, lub zachwycać się, gubiąc majtki, urodą Kolumbijczyków, którzy szaleją w wielkich zagrodach ganiając za krowami. Jakiś czas temu udało mi się obejrzeć ten spektakl, emocje sięgają zenitu!
Ale wracając jeszcze do początku – moje pierwsze wrażenia kolumbijskie to milion zaskoczeń i sytuacji na które nie byłam przygotowana, a wydawało mi się, że naprawdę jestem! Byłam wręcz święcie przekonana, że przecież stąpając kilka lat temu po latynoskiej glebie, mało co mnie teraz zaskoczy. Wbiłam więc do miasta na luzie, tak jakbym już kiedyś tu była. Jakoś nic mnie nie wzruszało, emocjonowało… Do czasu, oczywiście! Wsiadasz do taksówki, po to by zapłacić potrójną cenę za krótki przejazd. Odmawiasz, koleś blokuje wszystkie drzwi. W końcu zgadzasz się zapłacić i okazuje się, że masz masę fałszywych pieniędzy, fałszywych peso, które przecież wymieniłaś na lotnisku pod okiem kamer! Również gały z orbit wychodzą kiedy widzisz jakie tu są ceny… Przecież nie tak miało być! No to genialny początek. A jakże słodko musiała wyglądać moja mina, kiedy zdałam sobie sprawę, że Villavicencio jest dwa razy droższe niż Bogota… I że jest stolicą mięsa! Mięso staje się tu mantrą – carne… carnE… carNE… caRNE… POLLO!
Villavicencio stolicą największych tyłków w Kolumbii zapewne też jest.
A ja jestem tą drobniejszą, bielszą gringa, która uczy niesforną młodzież języka angielskiego. Wtopiłam się już w tło Villavicencio. W głowie mam eksplodującą mieszankę kowbojskich opowiastek, którą sukcesywnie będę zalewać niniejszą stronę.
Kasia Sarnowska